summaryrefslogtreecommitdiff
diff options
context:
space:
mode:
authorRoger Frank <rfrank@pglaf.org>2025-10-15 05:30:56 -0700
committerRoger Frank <rfrank@pglaf.org>2025-10-15 05:30:56 -0700
commita8811d04bf30651ff9c60903507aa6468628ea6c (patch)
treee6a5a51c20a6070b8e78b47ed013da840096822c
initial commit of ebook 8119HEADmain
-rw-r--r--.gitattributes3
-rw-r--r--8119-0.txt2936
-rw-r--r--8119-0.zipbin0 -> 87614 bytes
-rw-r--r--LICENSE.txt11
-rw-r--r--README.md2
-rw-r--r--old/sklep10.txt2862
-rw-r--r--old/sklep10.zipbin0 -> 85203 bytes
7 files changed, 5814 insertions, 0 deletions
diff --git a/.gitattributes b/.gitattributes
new file mode 100644
index 0000000..6833f05
--- /dev/null
+++ b/.gitattributes
@@ -0,0 +1,3 @@
+* text=auto
+*.txt text
+*.md text
diff --git a/8119-0.txt b/8119-0.txt
new file mode 100644
index 0000000..7e9636b
--- /dev/null
+++ b/8119-0.txt
@@ -0,0 +1,2936 @@
+The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
+
+This eBook is for the use of anyone anywhere in the United States and most
+other parts of the world at no cost and with almost no restrictions
+whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of
+the Project Gutenberg License included with this eBook or online at
+www.gutenberg.org. If you are not located in the United States, you'll have
+to check the laws of the country where you are located before using this ebook.
+
+Title: Sklepy cynamonowe
+
+Author: Bruno Schulz
+
+Posting Date: September 16, 2014 [EBook #8119]
+Release Date: May, 2005
+First Posted: June 16, 2003
+
+Last Updated: November 20, 2017
+
+Language: Polish
+
+Character set encoding: UTF-8
+
+*** START OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
+
+
+
+
+Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa
+
+
+
+
+
+
+
+
+
+
+BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
+
+
+Spis tresci:
+
+SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA
+KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ciąg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH
+Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI
+KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
+
+
+
+
+ SIERPIEŃ
+
+ 1
+
+ W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i
+starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich.
+Wertowaliœśmy, odurzeni œświatłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której
+wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia
+miąższ złotych gruszek. Adela wracała w œświetliste poranki, jak Pomona z
+ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca -
+lœśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśœnie, tajemnicze, czarne
+wiśœnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w
+których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej
+poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnoœścią płaty mięsa z
+klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i
+meduzy - surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
+jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
+i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku
+przechodziło co dzień na wskrośœ całe wielkie lato: cisza drgających
+słojów powietrznych, kwadraty blasku œśniące żarliwy swój sen na
+podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa,
+trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wciąż na nowo,
+mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
+głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając
+płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał
+się cieniem, jakby pogrążony w śœwiatło głębi morskiej, jeszcze mętniej
+odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach,
+lekko falujących od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia
+wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w
+słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy
+zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga
+odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym
+mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i
+tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli
+dziœś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
+pozdrawiali się w przejœściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na
+twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę
+kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu
+gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z
+pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami
+szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
+gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając
+teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać
+wytwornośœć wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
+szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
+się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
+rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje
+dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśœni
+tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień
+wyraźŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
+formowało je od wewnątrz. Teraz okna, ośœlepione blaskiem pustego placu,
+spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały
+chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną
+miotłą upału, oblegała kawałek muru, dośœwiadczając go wciąż na nowo
+rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków
+odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami
+rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień
+sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj
+osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze
+troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych
+schodach wnieśœć ostrożnie na pachnące szabasem piętro. Tak wędrowaliœśmy
+z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie
+po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli
+pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra
+ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na
+słońcu, jak jakieœ twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki,
+do błogiej nicośœci. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœśmy w
+cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
+symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam
+ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal
+decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się
+po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę
+zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły
+wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych
+ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho
+wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześœnić mogły
+za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny
+słonecznik, wydźŸwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis,
+czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod
+przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
+perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych
+nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla
+wielkiej tragedii słonecznika.
+
+ 2
+
+Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu
+popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote
+œciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu
+ognia wrzeszczą œświerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki
+polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem,
+jak gdyby ogród obrócił się we śœnie na drugą stronę i grube jego,
+chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
+babska bujnośœć sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych
+łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi
+ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły
+się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe
+spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu,
+œśmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką
+najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
+matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,
+było śœmietnisko zarosłe dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam
+właśœnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym
+œśmietnisku, oparte o parkan i zarośœnięte dzikim bzem, stało łóżko
+skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśœmy ją wszyscy. Na kupie
+œśmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
+zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema
+starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte
+błyskawicami lœśniących much końskich, rozwœścieczonych słońcem,
+trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecając do szału.
+Tłuja siedzi przykucnięta wœród żółtej pośœcieli i szmat. Wielka jej
+głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak
+miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc
+poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza fałdy,
+odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi zębami pod
+ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas
+których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka.
+Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa
+brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona
+chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i
+podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wœciekłego bzykania, błysków i
+migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po
+œśmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna
+jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka
+dŸźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich
+dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złoœści szyi, z
+poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła
+barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask
+zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek
+tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą,
+łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty śœlinią się
+błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej
+uderza mięsistym łonem z wœściekłą zapalczywośœcią w pień bzu dzikiego,
+który skrzypi cicho pod natarczywoœścią tej rozpustnej chuci, zaklinany
+całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodnoœści. Matka
+Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta
+jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły,
+ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła
+mnie Adela do domu tej starej Maryœki. Była wczesna poranna godzina,
+weszliœśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na
+podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy
+porannej, odmierzanej przeraźŸliwym szczękiem chłopskiego zegara na
+œścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryœka, blada jak opłatek i
+cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystając z
+jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła
+się, wygadywała głośœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki
+- czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i
+szedł samopas przez izbę, hałaśœliwy, huczący, piekielny, rosnący w
+jaskrawym milczeniu poranka z głośœnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka
+mąka, głupia mąka wariatów.
+
+ 3
+
+ W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym
+w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej,
+mijaliœśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe,
+zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe śœwietlane i jasne
+œświaty, jak te idealne i szcz궜liwe obrazy zamknięte w niedośœcigłej
+doskonałoœści baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi
+oleodrukami, pożartymi przez pleśœń i ośœlepłymi od starośœci,
+odnajdowaliœśmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieśœciło się
+w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi
+i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich
+własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne
+westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący śœwiadkowie
+wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów-otworzyły się bezgłośœnie
+jak odrzwia szafy i weszliśœmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu
+swego losu i nie bronili się - w pierwszych niezręcznych gestach
+wydali nam swoją tajemnicę. Czyż nie byliœśmy krwią i losem spokrewnieni z
+nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym
+deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na
+ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez
+gęstą zieleń ogrodu. Spod śœciany podniosła się ciotka Agata, wielka i
+bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów.
+Przysiedliœśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę
+tą bezbronnoœścią, z jaką wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśœmy wodę z
+sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą
+esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej
+rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujającego już jakby poza
+granicami osoby, zaledwie luźŸnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach
+formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej,
+gotowej rozpaśœć się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodnoœść
+niemal samoródcza, kobiecoœść pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.
+Zdawało się, że sam aromat męskośœci, zapach dymu tytoniowego, dowcip
+kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecośœci do rozpustnego
+dzieworództwa. I właśœciwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej
+troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej
+płodnośœci, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej
+kokieterii, którą nadaremnie dośœwiadczała męża. Wuj Marek, mały,
+zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym
+bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym
+zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu,
+rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieœ
+zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœści
+odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo
+niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskośœci. Było
+coœś tragicznego w tej płodnośœci niechlujnej i nieumiarkowanej, była
+nędza kreatury walczącej na granicy nicośœci i œśmierci, był jakiś heroizm
+kobiecoœści triumfującej urodzajnośœcią nawet nad kalectwem natury, nad
+insuficjencją mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki
+macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach
+nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła
+Łucja, œśrednia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i
+pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą,
+jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia
+przelewająca się pełnią różową. Nieszcz궜liwa z powodu swych rumieńców,
+które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i
+płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,
+gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil,
+najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło
+jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w
+kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił
+piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i
+zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się
+białą pustą œścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej
+mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego
+życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i
+pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrującym po
+dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie
+urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicośœć. Wodziłem za nim
+tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z
+udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie
+oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko
+na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokośœci głowy,
+łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży,
+fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak
+tchnienie twarzy - smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w
+powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w
+którym coœś oglądał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo
+bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą
+sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi
+dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w
+dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te
+delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid
+niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie
+i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale
+tymczasem ta mgiełka uœmiechu, która się zarysowała pod miękkim i
+pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego
+skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w
+skupieniu - upadły z powrotem w nicoœść i twarz odeszła w nieobecnoœć,
+zapomniała o sobie, rozwiała się,
+
+
+ NAWIEDZENIE
+
+ 1
+
+Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w
+chroniczną szaroœść zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia,
+puszystą pleśœnią i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych
+dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie
+bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty
+jak ciemne piwo, ażeby potem zejœść pod wielokrotnie rozczłonkowane,
+fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkaliśmy w
+rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i śœlepych fasadach,
+które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do ciągłych omyłek.
+Gdyż wszedłszy raz w niewłaśœciwą sień na niewłaśœciwe schody, dostawało
+się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,
+niespodzianych wyjœść na obce podwórza i zapominało się o początkowym
+celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i
+splątanych przygód, o jakimœś szarym śœwicie przypomnieć sobie wśœród
+wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap,
+bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz
+bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałośœci matki,
+przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie
+nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej
+toalecie, zostawiając wszędzie śœlady w postaci wyczesanych włosów,
+grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie
+posiadało okreśœlonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich
+wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąœś z
+tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się
+wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano
+niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w
+nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie
+była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i
+ciemnych pokojów, płosząc przed sobą śœwiecą stada cieni, ulatujących
+bokami po podłodze i śœcianach; szedł budzić ciężko chrapiących z
+twardego jak kamień snu. W œświetle pozostawionej przezeń świecy wywijali
+się leniwie z brudnej pośœcieli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i
+brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę
+rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżnośœci, do
+bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kątach
+siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,
+którym obarczała każdego płonąca œświeca i który nie odłączał się od nich
+i wówczas, gdy któryœ z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła
+zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój
+zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej
+wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami,
+pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
+zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały
+ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze
+sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej
+niedokładnośœci w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się
+do niepoczytalnoœści. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu póŸźno w
+nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po
+skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną
+matką. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w
+swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę
+go w śœwietle kopcącej lampy, przykucniętego wśœród poduszek, pod wielkim
+rzeźŸbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na œścianie,
+kiwającego się w bezgłośœnej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych
+rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z
+niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się
+bezradnie, jakby czegośœ szukając. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z
+łóżka w kąt pokoju, pod œścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był
+to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na
+uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym
+instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak
+połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego
+ciemniały, zaśœ na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy
+jakiejœ występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej
+pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w œświetle
+lampy stołowej, wśœród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w
+cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem
+- czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet,
+pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną
+porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśœród
+kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się
+uœśmiechały. Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę,
+liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i
+walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na ośœlep za
+siebie i nie pochwycić pełnych garśœci tych kędzierzawych arabesek, tych
+pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i
+zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z
+macierzystego pępka ciemnośœci. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem
+nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liœście i kwiaty i przerzedzały
+się jesiennie, przepuszczając dalekie œświtanie. Wtedy wśœród œświergotu
+tapetowych ptaków, w żółtym zimowym œświcie zasypiał na parę godzin
+gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym
+w zawiłych konto-korrentach - myśœl jego zapuszczała się tajnie w
+labirynty własnych wnętrznośœci. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy
+wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go
+uśœmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te
+propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i
+perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne
+humorystycznych interludiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą
+podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźŸniej i
+donioślej i słyszeliśœmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i
+wzbraniając przed czymœ, co natarczywie żądało i domagało się. Aż pewnej
+nocy podniósł się ten głos groźŸnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał
+œświadectwo usty i wnętrznośœciami swymi. I usłyszeliśœmy, jak duch weń
+wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym,
+dławiąc się hałaśœliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza.
+Słyszeliœśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem,
+który jeszcze urąga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu,
+ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko
+na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą
+rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego,
+obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży śœwiętych mężów. Był to dialog
+groŸźny jak mowa piorunów. Łamańce rąk jego rozrywały niebo na sztuki, a
+w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca
+przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźŸnego Demiurga, jak leżąc na
+ciemnoœściach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu
+firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których
+płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w
+przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia
+wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami
+zaklęć, lamentów, gróźŸb mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały
+się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały
+wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z
+nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemnośœci wionęła
+przez pokój. W śœwietle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej
+bieliźŸnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w
+okno zawartoœść nocnika w noc szumiącą jak muszla.
+
+ 2
+
+ Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko
+nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony
+cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowoœść
+jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźŸni, gdyż kłócił
+się ze sobą głośœno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i
+prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu
+interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwoœści i swady
+pogodzić. Ale za każdym razem te hałaœśliwe zebrania, pełne gorących
+temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśœród klątw, złorzeczeń i
+obelg. Potem przyszedł okres jakiegoœ uciszenia, ukojenia wewnętrznego,
+błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na
+stole, na podłodze i jakiœś benedyktyński spokój pracy zalegał w œświetle
+lampy nad białą poœścielą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca. Ale
+gdy matka późŸnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się,
+przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej œświetne, kolorowe
+odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
+Zauważyliœmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak
+orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył
+bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwośœć
+zdawały się poprawiać. Często śœmiał się teraz głoœśno i szczebiotliwie,
+zanosił się wprost od œśmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie
+„proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził
+z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porządkował cośœ
+w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawiał sobie dwa
+krzesła naprzeciw siebie i wspierając się rękami o poręcze, bujał się
+nogami wstecz i naprzód, szukając rozpromienionymi oczyma w naszych
+twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się
+zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie
+sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego œświatła, i patrzyła przez
+chwilę dobrotliwie na uśœpionego głęboko, którego œśpiewne chrapanie
+zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach œświatów sennych.
+Podczas długich, półciemnych popołudni tej póŸźnej zimy ojciec mój
+zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami
+zakamarki, szukając czegośœ zawzięcie. I nieraz bywało podczas obiadu,
+gdy zasiadaliśœmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała
+długo wołać „Jakubie!” i stukać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś
+szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i
+pogrążonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go
+zaprzątały. Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę
+symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna
+zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z
+wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uœmiechniętą trwał godzinami, ażeby
+z nagła przy czyimœ wejœściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać
+jak kogut. Przestaliœmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z
+dnia na dzień głębiej wplątywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych
+potrzeb, nie przyjmując tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym
+głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliœśmy
+zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próœźb, odpowiadał
+urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnątrz
+zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z
+wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.
+Przywykliœśmy do jego nieszkodliwej obecnośœci, do jego cichego
+gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego œświegotu, którego
+trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał
+niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieśœ w zapadłych zakamarkach
+mieszkania i nie można go było znaleźŸć. Stopniowo te zniknięcia
+przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliśœmy do nich i kiedy po
+wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie
+zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliœśmy po prostu brać go w
+rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co
+rzeczywiste. Węzeł po w꼟le odluźŸniał się od nas, punkt po punkcie gubił
+związki łączące go ze wspólnotą ludzką. To, co jeszcze z niego
+pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garœść bezsensownych dziwactw
+- mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka
+œśmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na
+śœmietnik.
+
+ PTAKI
+
+Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zrudziałą ziemię pokrywał
+dziurawy, przetarty, za krótki obrus œśniegu. Na wiele dachów nie
+starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjące
+w sobie zakopcone przestrzenie strychów - czarne, zwęglone katedry,
+najeżone żebrami krokwi, płatwi i bantów - ciemne płuca wichrów
+zimowych. Każdy œświt odkrywał nowe kominy i dymniki, wyrosłe w nocy,
+wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki organów diabelskich.
+Kominiarze nie mogli opędzić się od wron, które na kształt żywych
+czarnych liśœci obsiadały wieczorem gałęzie drzew pod koœściołem, odrywały
+się znów, trzepocąc, by wreszcie przylgnąć, każda do właœściwego miejsca
+na właœściwej gałęzi, a o œświcie ulatywały wielkimi stadami - tumany
+sadzy, płatki kopciu, falujące i fantastyczne, plamiąc migotliwym
+krakaniem mętnożółte smugi œświtu. Dni stwardniały od zimna i nudy, jak
+zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi nożami, bez apetytu,
+z leniwą sennośœcią. Ojciec nie wychodził już z domu. Palił w piecach,
+studiował nigdy niezgłębioną istotę ognia, wyczuwał słony, metaliczny
+posmak i wędzony zapach zimowych płomieni, chłodną pieszczotę
+salamander, liżących błyszczącą sadzę w gardzieli komina. Z zamiłowaniem
+wykonywał w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach
+pokoju. O każdej porze dnia można go było widzieć, jak - przykucnięty na
+szczycie drabiny - majstrował cośœ przy suficie, przy kamiszach wysokich
+okien, przy kulach i łańcuchach lamp wiszących. Zwyczajem malarzy
+posługiwał się drabiną jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej
+ptasiej perspektywie, w pobliżu malowanego nieba, arabesek i ptaków
+sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy
+matka, pełna troski i zmartwienia z powodu jego stanu, starała się go
+wciągnąć w rozmowę o interesach, o płatnoœściach najbliższego „ultimo”,
+słuchał jej z roztargnieniem, pełen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej
+twarzy. I bywało, że przerywał jej nagle zaklinającym gestem ręki, ażeby
+pobiec w kąt pokoju, przylgnąć uchem do szpary w podłodze i z
+podniesionymi palcami wskazującymi obu rąk, wyrażającymi najwyższą
+ważność badania - nasłuchiwać. Nie rozumieliœśmy wówczas jeszcze smutnego
+tła tych ekstrawagancji, opłakanego kompleksu, który dojrzewał w głębi.
+Matka nie miała nań żadnego wpływu, natomiast wielką czcią i uwagą
+darzył Adelę. Sprzątanie pokoju było dlań wielką i ważną ceremonią,
+której nie zaniedbywał nigdy być śœwiadkiem, śœledząc z mieszaniną strachu
+i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej
+czynnośœciom przypisywał głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna
+młodymi i œśmiałymi ruchami posuwała szczotkę na długim drążku po
+podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wówczas
+łzy, twarz zanosiła się od cichego œśmiechu, a ciałem wstrząsał rozkoszny
+spazm orgazmu. Jego wrażliwośœć na łaskotki dochodziła do szaleństwa.
+Wystarczyło, by Adela skierowała doń palec ruchem oznaczającym
+łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez wszystkie pokoje,
+zatrzaskując za sobą drzwi, by wreszcie w ostatnim paśœć brzuchem na
+łóżko i wić się w konwulsjach œśmiechu pod wpływem samego obrazu
+wewnętrznego, któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad
+ojcem władzę niemal nieograniczoną. W tym to czasie zauważyliśœmy u ojca
+po raz pierwszy namiętne zainteresowanie dla zwierząt. Była to
+początkowo namiętnoœść myśœliwego i artysty zarazem, była może także
+głębsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych
+form życia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu.
+Dopiero w późŸniejszej fazie wzięła sprawa ten niesamowity, zaplątany,
+głęboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekać
+na śœwiatło dzienne. Zaczęło się to od wylęgania jaj ptasich. Z wielkim
+nakładem trudu i pieniędzy sprowadzał ojciec z Hamburga, z Holandii, z
+afrykańskich stacji zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które dawał
+do wylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujący
+i dla mnie - to wykluwanie się piskląt, prawdziwych dziwotworów w
+kształcie i ubarwieniu. Nie podobna było dopatrzyć się w tych monstrach
+o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu
+rozdzierały się szeroko, sycząc żarłocznie czeluśœciami gardła, w tych
+jaszczurach o wątłym, nagim ciele garbusów - przyszłych pawi, bażantów,
+głuszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot
+podnosił na cienkich szyjach śœlepe, bielmem zarosle głowy, kwacząc
+bezgłośœnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził wzdłuż półek w
+zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdłuż inspektów z kaktusami, i wywabiał
+z nicośœci te pęcherze śœlepe, pulsujące życiem, te niedołężne brzuchy,
+przyjmujące œświat zewnętrzny tylko w formie jedzenia, te naroœśle życia,
+pnące się omackiem ku œświatłu. W parę tygodni późŸniej, gdy te śœlepe
+pączki życia pękły do œświatła, napełniły się pokoje kolorowym pogwarem,
+migotliwym śœwiergotem swych nowych mieszkańców. Obsiadały one karnisze
+firanek, gzymsy szaf, gnieŸździły się w gęstwinie cynowych gałęzi i
+arabesek wieloramiennych lamp wiszących. Gdy ojciec studiował wielkie
+ornitologiczne kompendia i wertował kolorowe tablice, zdawały się
+ulatywać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój kolorowym
+trzepotem, płatami purpury, strzępami szafiru, grynszpanu i srebra.
+Podczas karmienia tworzyły one na podłodze barwną, falującą grządkę,
+dywan żywy, który za czyimśœ niebacznym wejśœciem rozpadał się, rozlatywał
+w ruchome kwiaty, trzepocące w powietrzu, aby w końcu rozmieśœcić się w
+górnych regionach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden
+kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujałej
+naroślami. Był to chudy asceta, lama buddyjski, pełen niewzruszonej
+godnośœci w całym zachowaniu, kierujący się żelaznym ceremoniałem swego
+wielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca, nieruchomy w swej
+monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym
+białawym bielmem, które zasuwał z boku na źrenice, ażeby zamknąć się
+zupełnie w kontemplacji swej dostojnej samotnośœci - wydawał się ze swym
+kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciała,
+œścięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i
+koœścista, te same zrogowaciałe, głębokie oczodoły. Nawet ręce, silne w
+węzłach, długie, chude dłonie ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój
+analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, widząc go
+tak uśœpionego, że mam przed sobą mumię - wyschłą i dlatego pomniejszoną
+mumię mego ojca. Sądzę, że i uwagi matki nie uszło to przedziwne
+podobieństwo, chociaż nigdy nie poruszaliœśmy tego tematu.
+Charakterystyczne jest, że kondor używał wspólnego z moim ojcem naczynia
+nocnego. Nie poprzestając na wylęganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec
+mój urządzał na strychu wesela ptasie, wysyłał swatów, uwiązywał w
+lukach i dziurach strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osiągnął w
+samej rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy,
+stał się prawdziwą gospodą ptasią, arką Noego, do której zlatywały się
+wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet długo po
+zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywała się w œświecie ptasim ta
+tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wędrówek spadały nieraz na
+nasz dach całe chmary żurawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa.
+Impreza ta wzięła jednak niebawem - po krótkiej śœwietnoœści - smutny
+obrót. Wkrótce okazała się bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch
+pokojów na poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtąd dochodził
+już o wczesnym śœwicie zmieszany klangor głosów ptasich. Drewniane pudła
+pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,
+dźŸwięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak
+straciliśœmy ojca z widoku na przeciąg kilku tygodni. Rzadko tylko
+schodził do mieszkania i wtedy mogliœśmy zauważyć, że zmniejszył się
+jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zrywał się z
+krzesła przy stole i trzepiąc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie
+przeciągłe, a oczy zachodziły mu mgłą bielma. Potem, zawstydzony, œśmiał
+się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart. Pewnego razu
+w okresie generalnych porządków zjawiła się niespodzianie Adela w
+państwie ptasim ojca. Stanąwszy we drzwiach, załamała ręce nad fetorem,
+który się unosił w powietrzu, oraz nad kupami kału, zalegającego
+podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydowana otworzyła okno, po czym przy
+pomocy długiej szczotki wprawiła całą masę ptasią w wirowanie. Wzbił się
+piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do
+szalejącej Menady, zakrytej młyńcem swego tyrsu, tańczyła taniec
+zniszczenia. Razem z ptasią gromadą ojciec mój, trzepiąc rękoma, w
+przerażeniu próbował wznieśœć się w powietrze. Zwolna przerzedzał się
+tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojowisku została sama Adela,
+wyczerpana, dysząca, oraz mój ojciec z miną zafrasowaną i zawstydzoną,
+gotów do przyjęcia każdej kapitulacji. W chwilę późŸniej schodził mój
+ojciec ze schodów swojego dominium - człowiek złamany, król-banita,
+który stracił tron i królowanie.
+
+ MANEKINY
+
+ Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim wybuchem kolorowości,
+ostatnim i œświetnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny
+improwizator, ten fechtmistrz wyobraźni poprowadził na szańce i okopy
+jałowej i pustej zimy. Dziœś dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z
+jakim sam jeden wydał on wojnę bezbrzeżnemu żywiołowi nudy drętwiącej
+miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony
+bronił ten mąż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym
+młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego
+trybach zakwitnąć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale
+przywykli do œświetnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora,
+byliœśmy skłonni zapoznawać wartośœć jego suwerennej magii, która nas
+ratowała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden wyrzut
+za jej bezmyśœlny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czuliśœmy jakieœ niskie
+zadowolenie, haniebną satysfakcję z ukrócenia tych wybujałoœści, których
+kosztowaliœśmy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od
+odpowiedzialnośœci za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w
+stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywaliœśmy niejasno jakąś misję i
+posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się
+ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Bez skrzyżowania szpad
+oddał w ręce wroga domenę swej byłej œświetnoœści. Dobrowolny banita
+usunął się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował się tam
+samotnośœcią. Zapomnieliœśmy o nim. Obiegła nas znowu ze wszech stron
+żałobna szarośœć miasta, zakwitając w oknach ciemnym liszajem œświtów,
+pasożytniczym grzybem zmierzchów, rozrastającym się w puszyste futro
+długich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluźŸnione błogo za tamtych dni
+i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknęły się
+znów w sobie, zgęstniały plącząc się w monotonii gorzkich monologów.
+Lampy poczerniały i zwiędły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz
+osowiałe i zgryźŸliwe, dzwoniąc cicho kryształkami szkiełek, gdy ktoœ
+przeprawiał się omackiem przez zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela
+we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe œświece, nieudolny surogat, blade
+wspomnienie śœwietnych iluminacji, którymi kwitły niedawno wiszące ich
+ogrody. Ach! gdzie było to œświegotliwe pączkowanie, to owocowanie
+pośœpieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z
+pękających czarodziejskich tortów ulatywały skrzydlate fantazmaty,
+rozbijające powietrze na talie kart magicznych, rozsypując je w kolorowe
+oklaski, sypiące się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni,
+metalicznych połysków, rysując w powietrzu linie i arabeski, migotliwe
+śœlady lotów i kołowań, rozwijając kolorowe wachlarze trzepotów,
+utrzymujące się długo po przelocie w bogatej i błyskotliwej atmosferze.
+Jeszcze teraz kryły się w głębi zszarzałej aury echa i możliwośœci
+barwnych rozbłysków, lecz nikt nie nawiercał fletem, nie doœświadczał
+œświdrem zmętniałych słojów powietrznych. Tygodnie te stały pod znakiem
+dziwnej sennoœści. Łóżka cały dzień nie zaœścielone, zawalone pośœcielą
+zmiętą i wytarzaną od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do
+odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiejśœ czarnej, bezgwiezdnej
+Wenecji. O głuchym œświcie Adela przynosiła nam kawę. Ubieraliœśmy się
+leniwie w zimnych pokojach, przy œświetle œświecy odbitej wielokrotnie w
+czarnych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzątania się,
+rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu
+słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie,
+brali z rąk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstą, wirującą
+ciemnośœć. Matka nie mogła dojœść do ładu z toaletą. ŒŚwiece dogasały w
+lichtarzu. Adela przepadała gdzieœ w odległych pokojach lub na strychu,
+gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody
+jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczące narośœle
+sadzy w gardzieli komina. ڌwieca gasła, pokój pogrążał się w ciemności.
+Z głowami na obrusie stołu, wœród resztek œśniadania zasypialiœśmy na wpół
+ubrani. Leżąc twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoœści, odpływaliœśmy na
+jego falistym oddechu w bezgwiezdną nicośœć. Budziło nas głoœśne
+sprzątanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletą. Nim skończyła
+czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor
+złotawego dymu. Przez chwilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych
+bursztynów mogły się rozpowić kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale
+szcz궜liwy moment mijał, amalgamat œświtu przekwitał, wezbrany ferment
+dnia, już niemal dośœcigły, opadał z powrotem w bezsilną szarośœć.
+Zasiadaliśœmy do stołu, subiekci zacierali czerwone z zimna ręce i nagle
+proza ich rozmów sprowadzała od razu pełny dzień, szary i pusty wtorek,
+dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawiał się na stole półmisek
+z rybą w szklistej galarecie, dwie duże ryby leżące bok przy boku, głową
+do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawaliœśmy w nich herb owego dnia,
+emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliœśmy go
+pospiesznie między siebie, pełni ulgi, że dzień odzyskał w nim swą
+fizjonomię. Subiekci spożywali go z namaszczeniem, z powagą
+kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy
+wytarli bułką ostatek galarety ze swych talerzy, rozważając w myśœli
+heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostawały tylko głowy z
+wygotowanymi oczyma - czuliśœmy wszyscy, że dzień został wspólnymi siłami
+pokonany i że reszta nie wchodziła już w rachubę. W samej rzeczy z
+resztą tą, wydaną na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich
+ceregieli. Wœród brzęku garnków i chlustów zimnej wody likwidowała z
+energią tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na
+otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano już scenerię wieczoru.
+Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, rozgospodarowywały się w niej z
+rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodziła do pokoju
+milcząca, nieruchoma pani, dama z kłaków i płótna, z czarną drewnianą
+gałką zamiast głowy. Ale ustawiona w kącie, między drzwiami a piecem, ta
+cicha dama stawała się panią sytuacji. Ze swego kąta, stojąc nieruchomo,
+nadzorowała w milczeniu pracę dziewcząt. Pełna krytycyzmu i niełaski
+przyjmowała ich starania i umizgi, z jakimi przyklękały przed nią,
+przymierzając fragmenty sukni, znaczone białą fastrygą. Obsługiwały z
+uwagą i cierpliwośœcią milczący idol, którego nic zadowolić nie mogło.
+Ten moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potrafią, i
+odsyłał je wciąż na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smukłe,
+podobne do szpuli drewnianych, z których odwijały się nici, i tak
+ruchliwe jak one, manipulowały zgrabnymi ruchami nad tą kupą jedwabiu i
+sukna, wcinały się szczękającymi nożycami w jej kolorową masę, furkotały
+maszyną, depcąc pedał lakierkową, tanią nóżką, a dookoła nich rosła kupa
+odpadków, różnokolorowych strzępów i szmatek, jak wyplute łuski i plewy
+dookoła dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczęki nożyc
+otwierały się ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków.
+Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodząc
+nieœświadomie niby w œśmietniku możliwego jakiegoœ karnawału, w rupieciami
+jakiejśœ wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze
+szmatek z nerwowym œśmiechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze,
+szybkie czarodziejstwo ich rąk było nie w nudnych sukniach, które
+zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach
+lekkomyśœlnych i płochych, którymi zasypać mogły cale miasto, jak
+kolorową fantastyczną śœnieżycą. Nagle było im gorąco i otwierały okno,
+ażeby w niecierpliwośœci swej samotni, w głodzie obcych twarzy,
+przynajmniej bezimienną twarz zobaczyć, do okna przyciśœniętą. Wachlowały
+rozpalone swe policzki przed wzbierającą firankami nocą zimową -
+odsłaniały płonące dekolty, pełne nienawiści do siebie i rywalizacji,
+gotowe stanąć do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy
+przywiał na okno. Ach! jak mało wymagały one od rzeczywistośœci. Miały
+wszystko w sobie, miały nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byłby im
+wystarczył pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa słowa, na które od
+dawna czekały, by móc wpaśœć w swą rolę dawno przygotowaną, z dawna
+tłoczącą się na usta, pełną słodkiej i strasznej goryczy, ponoszącą
+dziko, jak stronice romansu połykane nocą wraz ze łzami ronionymi na
+wypieki lic. Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu,
+przedsiębranych pod nieobecnoœść Adeli, natknął się mój ojciec na ten
+cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego
+pokoju, z lampą w ręku, oczarowany sceną pełną gorączki i wypieków, tą
+idyllą z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne
+znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychająca wśœród wzdętych firanek
+okna. Nakładając okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła
+dziewczęta, ośœwiecając je podniesioną w ręku lampą. Przeciąg z otwartych
+drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglądać, kręcąc się w
+biodrach, polœśniewając emalią oczu, lakiem skrzypiących pantofelków,
+sprzączkami podwiązek pod wzdętą od wiatru sukienką; szmatki jęły umykać
+po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec
+mój przyglądał się uważnie prychającym osóbkom, szepcąc półgłosem: -
+Genus avium... jeśœli się nie mylę, scansores albo pistacci... w
+najwyższym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stało się
+początkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło
+oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoœści. Odpłacając
+się za pełną galanterii i dowcipu konwersację, którą zapełniał im pustkę
+wieczorów - dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować
+strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku
+konwersacji, z powagą i wytwornośœcią, która najryzykowniejszym punktom
+tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwając pończoszkę z kolana
+Pauliny i studiując rozmiłowanymi oczyma zwięzłą i szlachetną
+konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił: - Jakże pełna uroku i jak
+szczꜶliwa jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i prosta
+jest teza, którą dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim
+mistrzostwem, z jaką finezją wywiązują się panie z tego zadania. Gdybym
+odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę
+stworzenia, wołałbym: - mniej treśœci, więcej formy! Ach, jakby ulżył
+œświatu ten ubytek treśœci. Więcej skromnoœści w zamierzeniach, więcej
+wstrzemi꼟liwośœci w pretensjach - panowie demiurdzy - a œświat byłby
+doskonalszy! - wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego
+wyłuskiwała białą łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela
+stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosąc tacę z podwieczorkiem. Było
+to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy.
+My wszyscy, którzy asystowaliœśmy przy tym spotkaniu, przeżyliœśmy chwilę
+wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro by㠜świadkami nowego
+upokorzenia i tak już ciężko doœświadczonego męża. Mój ojciec powstał z
+klęczek bardzo zmieszany, falą po fali zabarwiała się jego twarz coraz
+ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na
+wysokości sytuacji. Podeszła z uśœmiechem do ojca i dała mu prztyczka w
+nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły radośnie w dłonie, zatupotały
+nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim
+stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewcząt, rozwiał się
+zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołośœci. Oto jest początek
+wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony
+urokiem tego małego i niewinnego audytorium, odbywał w następnych
+tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetknięciu z
+niezwykłym tym człowiekiem rzeczy wszystkie cofały się niejako do
+korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego
+jądra, wracały niejako do pierwotnej idei, ażeby w tym punkcie
+sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wątpliwe, ryzykowne i
+dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji.
+Nasz herezjarcha szedł wśœród rzeczy jak magnetyzer, zarażając je i
+uwodząc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwać i Paulinę jego
+ofiarą? Stała się ona w owych dniach jego uczennicą, adeptką jego
+teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram się wyłożyć z
+należytą ostrożnośœcią, i unikając zgorszenia, tę nader kacerską
+doktrynę, która opętała wówczas na długie miesiące mego ojca i opanowała
+wszystkie jego poczynania.
+
+ TRAKTAT O MANEKINACH ALBO
+ WTÓRA KSIĘGA RODZAJU
+
+ Demiurgos - mówił mój ojciec - nie posiadł monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem
+wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodnoœść,
+niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci
+do formowania. W głębi materii kształtują się niewyraŸźne uśmiechy,
+zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Cała materia
+faluje od nieskończonych możliwośœci, które przez nią przechodzą mdłymi
+dreszczami. Czekając na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w
+sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękkośœci, które z
+siebie w śœlepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona własnej inicjatywy,
+lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich
+impulsów - stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego
+rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i
+wątpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszą i
+najbezbronniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować,
+każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii są nietrwałe i
+luźŸne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Nie ma żadnego zła w
+redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem.
+Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form
+bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego
+eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjœścia dla
+nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego
+przedziwnego elementu, jakim była materia. - Nie ma materii martwej -
+nauczał - martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane
+formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse
+niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept
+twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogoœść rodzajów, odnawiających się
+własną siłą. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostaną
+zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśœliby nawet te
+klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne,
+pozostają pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i
+występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał
+się do terenu swych ciaœśniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do
+wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a
+wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wątpliwych i
+ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej
+solennośœci. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytrośœć
+jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tą
+chytroœścią w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia
+najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykające się
+w najgłębszym zakamarku, przypierał do œściany i łaskotał, drapał
+ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i œśmiechu,
+œśmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się
+kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod
+igłą maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnując
+czarne, bezgwiezdne sukno, odwijające się z postawu nocy zimowej za
+oknem. - Zbyt długo żyliœśmy pod terrorem niedośœcigłej doskonałości
+Demiurga - mówił mój ojciec - zbyt długo doskonałośœć jego tworu
+paraliżowała naszą własną twórczośœć. Nie chcemy z nim konkurować. Nie
+mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej
+sferze, pragniemy dla siebie twórczości, pragniemy rozkoszy twórczej,
+pragniemy - jednym słowem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu
+proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœść, jaka korporacja,
+sekta czy zakon, nadawała swą solidarnoœścią patos jego słowom. Co do
+nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów demiurgicznych. Lecz ojciec
+mój rozwinął tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej
+generacji stworzeń, która stanąć miała w otwartej opozycji do panującej
+epoki. - Nie zależy nam - mówił on - na tworach o długim oddechu, na
+istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w
+wielu tomach. Ich role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery - bez
+dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy
+się trudu powołania ich do życia na tę jedną chwilę. Przyznajemy
+otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałośœć ani solidnośœć
+wykonania, twory nasze będą jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz
+zrobione. Jeśœli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną
+stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianowicie, która im będzie w
+ich roli potrzebna. Byłoby pedanterią troszczyć się o ich drugą, nie
+wchodzącą w grę nogę. Z tyłu mogą być po prostu zaszyte płótnem lub
+pobielone. Naszą ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla
+każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu
+powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie œświat
+według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i
+skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu
+porywa nas, zachwyca tanioœść, lichota, tandetnoœść materiału. Czy
+rozumiecie - pytał mój ojciec - głęboki sens tej słaboœści, tej pasji do
+pstrej bibułki, do papier mâché , do lakowej farby, do kłaków i
+trociny? To jest - mówił z bolesnym uœmiechem - nasza miłoœść do materii
+jako takiej, do jej puszystośœci i porowatośœci, do jej jedynej,
+mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni
+ją niewidzialną, każe jej zniknąć pod grą życia. My, przeciwnie, kochamy
+jej zgrzyt, jej opornośœć, jej pałubiastą niezgrabnoœść. Lubimy pod każdym
+gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej
+słodką niedŸwiedziowatośœć. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi
+oczyma. Twarze ich były wyciągnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki
+podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należą do
+pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia. - Słowem - konkludował
+mój ojciec - chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i
+podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wiernośœci sprawozdawczej opisać
+pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i
+do którego nie przywiązujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie
+niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba
+wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczątkowy, bez antecedensów
+i bez ciągłoœści, jako pewnego rodzaju złośœliwoœść obiektu, przeniesiona w
+dziedzinę psychiczną. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równą
+lekkomyśœlnośœcią, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój
+ojciec wymawiał słowo „manekin”, Adela spojrzała na zegarek na
+bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldą. Teraz wysunęła
+się wraz z krzesłem o piędźŸ naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła
+powoli stopę, opiętą w czarny jedwab, i wyprężyła ją jak pyszczek węża.
+Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi,
+trzepoczącymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldą i Pauliną
+po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój
+ojciec chrząknął, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo
+czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak
+rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On
+- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - złożył
+się nagle w sobie, zapadł i zwinął. A może wymieniono go na innego. Ten
+inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna
+Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepiąc go lekko po plecach,
+mówiła tonem łagodnej zachęty: - Jakub będzie rozsądny, Jakub posłucha,
+Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub... Wypięty
+pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec
+podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postąpił krok naprzód, jak
+automat, i osunął się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie
+tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty
+jadowitych języków, gzygzaki myśœli...
+
+ TRAKTAT O MANEKINACH
+ Ciąg dalszy
+
+Następnego wieczora ojciec podjął z odnowioną swadą ciemny i zawiły
+swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwijała się i zawijała
+ z wyrafinowaną chytrośœcią. W każdej spirali ukryty był pocisk ironii.
+ Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego
+zmarszczek, które rosły jakąœ ogromną wirującą grozą, uchodząc w
+milczących wolutach w głąb nocy zimowej. - Figury panopticum, moje panie
+- zaczął on - kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci
+strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona
+zawsze pełna tragicznej powagi. Kto oœśmiela się myśœleć, że można igrać z
+materią, że kształtować ją można dla żartu, że żart nie wrasta w nią,
+nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie
+ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej
+pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem
+narzuconej formie, będącej parodią? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy,
+pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i
+opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza? Nadajecie jakiejœ
+głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie ją z tym gniewem,
+z tą konwulsją, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętą ze śœlepą
+złoœścią, dla której nie ma odpływu. Tłum śœmieje się z tej parodii.
+Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widząc nędzę materii więzionej,
+gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokąd prowadzi
+ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum œśmieje się. Czy
+rozumiecie straszny sadyzm, upajające, demiurgiczne okrucieństwo tego
+œśmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na
+widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się
+strasznego bezprawia. Stąd płynie, moje panie, straszny smutek
+wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie
+nad śœmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca
+cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszcz궜liwa królowa
+Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił
+nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w
+tej pałubie naprawdę coœ z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj
+cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie
+pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszcz궜liwy. A
+jednak to musi być ktoœ, moje panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groźny, ktoœ
+nieszcz궜liwy, ktoœ, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o
+królowej Dradze... Czy słyszeliœście po nocach straszne wycie tych pałub
+woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów
+z drzewa i porcelany, walących piꜶciami w œściany swych więzień? W
+twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozą spraw, które wywołał z ciemnośœci,
+utworzył się wir zmarszczek, lej rosnący w głąb, na którego dnie gorzało
+groźŸne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle
+włosów, strzelające z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa,
+nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejącymi
+oczyma, drżąc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zaciął się
+i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o
+przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca
+i z rękoma na biodrach, przybierając pozór podkreśœlonej stanowczoœci,
+zażądała bardzo dobitnie... Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi
+oczyma, w dziwnej drętwośœci.
+
+ TRAKTAT O MANEKINACH
+ Dokończenie
+
+Któregośœ z następnych wieczorów ojciec
+mój w te słowa ciągnął dalej swą prelekcję: Nie o tych
+nieporozumieniach ucieleśœnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje
+panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowśœciągliwoœci - chciałem
+mówić zapowiadając mą rzecz o manekinach. Miałem na myœśli coœ innego. Tu
+ojciec mój zaczął budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej
+przez niego „generatio aequivoca”, jakiegośœ pokolenia istot na wpół
+tylko organicznych, jakiejœś pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów
+fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do
+istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten
+mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury,
+płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięcią, powtarza
+z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której
+podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza
+się wciąż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te - ruchliwe, wrażliwe
+na bodźŸce, a jednak dalekie od prawdziwego życia - można było otrzymać
+zawieszając pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.
+Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne
+zagęszczenia substancji przypominającej niższe formy fauny. U istot tak
+powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii,
+ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet œśladu połączeń
+białkowych ani w ogóle związków węgla. Wszelako prymitywne te formy były
+niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałoœści pseudofauny i
+flory, która pojawia się niekiedy w pewnych œściśœle okreśœlonych
+œśrodowiskach. ڌrodowiskami tymi są stare mieszkania, przesycone
+emanacjami wielu żywotów i zdarzeń - zużyte atmosfery, bogate w
+specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich - rumowiska, obfitujące w humus
+wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja
+kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie,
+pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i œświetnie,
+ażeby wnet zgasnąć i zwiędnąć. Tapety muszą być w takich mieszkaniach
+już bardzo zużyte i znudzone nieustanną wędrówką po wszystkich
+kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzą na manowce dalekich,
+ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluźniona,
+zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej,
+zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot
+fantastyczny, kolorowa, bujająca pleœśń. - Wiedzą panie - mówił ojciec
+mój - że w starych mieszkaniach bywają pokoje, o których się zapomina.
+Nie odwiedzane miesiącami, więdną w opuszczeniu między starymi murami i
+zdarza się, że zasklepiają się w sobie, zarastają cegłą i, raz na zawsze
+stracone dla naszej pamięci, powoli tracą też swą egzystencję. Drzwi,
+prowadzące do nich z jakiegoœ podestu tylnych schodów, mogą być tak
+długo przeoczane przez domowników, aż wrastają, wchodzą w ścianę, która
+zaciera ich śœlad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys. - Wszedłem raz -
+mówił ojciec mój - wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesiącach
+nieobecności, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem
+wyglądem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich
+gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze
+migotliwą koronką filigranowego listowia, ażurową gęstwiną jakiejśœ
+cieplarni, pełnej szeptów, lśœnień, kołysań, jakiejśœ fałszywej i błogiej
+wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramienną lampą, wzdłuż szaf chwiały się
+kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w świetliste korony, w
+fontanny koronkowego listowia, bijące aż pod malowane niebo sufitu
+rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały
+w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pączkowały w oczach,
+bujały od œśrodka różowym miąższem i przelewały się przez brzegi, gubiąc
+płatki i rozpadając się w prędkim przekwitaniu. - Byłem szcz궜liwy -
+mówił mój ojciec - z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił
+powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypującym się jak
+kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałązek. Widziałem, jak z drgania
+powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje
+to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych
+oleandrów, które napełniły pokój rzadką, leniwą śœnieżycą wielkich,
+różowych kiœci kwietnych. - Nim zapadł wieczór - kończył ojciec - nie
+było już śœladu tego œświetnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była
+tylko mistyfikacją, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa
+się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony,
+spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwą i humorem.
+Potem, nagle poważniejąc, znów rozpatrywał nieskończoną skalę form i
+odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy
+graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików,
+pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach
+rozrastała się z ust uœśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako
+bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.
+ - Kto wie - mówił - ile jest cierpiących, okaleczonych, fragmentarycznych
+postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwoźŸdziami na gwałt zbite życie
+szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej
+pomysłowośœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzących
+się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęœliwą osobowośœć. Ile starej,
+mądrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych
+starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,
+wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,
+gdy to mówił, rozeszła się zamyśœloną lineaturą zmarszczek, stała się
+podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie
+wspomnienia. Przez chwilę myśœleliœmy, że ojciec popadnie w stan
+drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknął się nagle, opamiętał i
+tak ciągnął dalej: - Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych
+umarłych. W œściany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze:
+w salonie stał ojciec - wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była
+dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie
+lampę-meluzynę, zrobioną przez malajskich balsamistów z jego
+zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy
+kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli
+otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lœniła błonka śœliny,
+pękająca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby,
+zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pająki, przebierały w tej
+ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu... Twarz mojego ojca
+przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myśœli jego na drogach nie
+wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów: - Czy mam
+przemilczeć - mówił przyciszonym głosem - że brat mój na skutek długiej
+i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych,
+że biedna moja kuzynka dniem i nocą nosiła go w poduszkach, nucąc
+nieszczęśliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy
+może być cośœ smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarową? Co
+za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za
+rozwianie wszystkich nadziei, wiązanych z obiecującym młodzieńcem! A
+jednak wierna miłoœść biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie.
+- Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać! - jęknęła Polda
+przechylając się na krześœle. - Ucisz go, Adelo... Dziewczęta wstały,
+Adela podeszła do ojca i wyciągniętym palcem uczyniła ruch zaznaczający
+łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen przerażenia,
+cofać się tyłem przed kiwającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle,
+grożąc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju.
+Paulina ziewnęła przeciągając się. Obie z Poldą, wsparte o siebie
+ramionami, spojrzały sobie w oczy z uœśmiechem.
+
+ NEMROD
+
+ Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym
+pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni,
+niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie
+uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta
+rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od
+pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały
+entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten
+ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też
+stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak œświetne
+pomysły i przynoszą z przedmieśœcia - o całkiem wczesnej,
+transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej
+kuchni! Ach! było się jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z
+ciemnego łona snu, a już to szczꜶcie ziœściło się, już czekało na nas,
+niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez
+Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcześœniej! Talerzyk mleka
+na podłodze śœwiadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, œświadczył
+niestety także i o chwilach przeszłośœci, dla mnie na zawsze straconej, o
+rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale
+przede mną leżała jeszcze cała przyszłoœść. Jakiż bezmiar dośœwiadczeń,
+eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego
+najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i
+zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawośœci. Było to
+nadwyraz interesujące, mieć na własnośœć taką odrobinkę życia, taką
+cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,
+budzącej nieskończoną ciekawośœć i respekt sekretny swą obcoœścią,
+niespodzianą transpozycją tego samego wątku życia, który i w nas był, na
+formę od naszej odmienną, zwierzęcą. Zwierzęta! cel nienasyconej
+ciekawośœci, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by
+człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację
+na tysiąc kalejdoskopowych możliwośœci, każdą doprowadzoną do jakiegośœ
+paradoksalnego krańca, do jakiejœś wybujałośœci pełnej charakteru.
+Nieobciążone splotem egzotycznych interesów, mącących stosunki
+międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji
+wiecznego życia, pełne miłosnej współpracującej ciekawośœci, która była
+zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i
+pulsujący małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu,
+niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć
+palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z
+wzruszającą, różową brodaweczką z tyłu, nad stopami przednich nóg.
+Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcący
+napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieśœć żałośœnie małą
+mordkę z kroplą mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kąpieli
+mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w
+niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantą
+jego nastroju była jakaœ nieokreśœlona i zasadnicza żałoœść, sieroctwo i
+bezradnośœć - niezdolnośœć do zapełnienia czymśœ pustki życia pomiędzy
+sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowośœcią i niekonsekwencją
+ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i
+niemożnośœcią znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w
+którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używając do
+tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżący - towarzyszyło mu
+poczucie osamotnienia i bezdomnoœści. Ach, życie - młode i wątłe życie,
+wypuszczone z zaufanej ciemnośœci, z przytulnego ciepła łona
+macierzystego w wielki i obcy, śœwietlany śœwiat, jakże kurczy się ono i
+cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którą mu proponują -
+pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to
+dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłączne opanowanie
+obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wielośœci. ŒŚwiat zaczyna
+nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujący smak różnych pokarmów,
+czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest
+położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie
+wyzywający do zabawy z samym sobą, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi
+zwolna dojrzewa pewna swawolnośœć, wesołośœć rozpierająca ciało i rodząca
+potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów - wszystko to
+przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z
+eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co
+mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowośœci jest w gruncie rzeczy czymśœ, co
+już było - było wiele razy - nieskończenie wiele razy. Jego ciało
+poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko
+nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swoją
+pamięć, w głęboką pamięć ciała, i szuka omackiem, gorączkowo - i bywa,
+że znajduje w sobie odpowiednią reakcję już gotową: mądrość pokoleń,
+złożoną w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieśœ czyny, decyzje,
+o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by
+wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze
+œścierkami o skomplikowanej i intrygującej woni, z kłapaniem pantofli
+Adeli, z jej hałaśœliwym krzątaniem się - nie straszy go więcej. Przywykł
+uważać ją za swoją domenę, zadomowił się w niej i począł rozwijać w
+stosunku do niej niejasne poczucie przynależnośœci, ojczyzny. Chyba że
+niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi -
+obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywające wszystkie
+meble, i groźŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija,
+szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kącie, schnąca podłoga
+pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych
+normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywą ochotę
+chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo
+i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymowną radośœcią. Wtem staje
+jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna
+maszkara, potwór sunący szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do
+głębi wstrząœśnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœśnym kursem błyszczącego
+owada, śœledząc w napięciu ten płaski, bezgłowy i śœlepy kadłub, niesiony
+niesamowitą ruchliwoœcią pajęczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera,
+coœ dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiœ gniew
+albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z dreszczem siły,
+samopoczucia, agresywnoœści. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z
+siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do
+zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,
+cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie
+apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W
+kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa
+dalej swą skośœną turę ku kątowi pokoju, wœśród ruchów uśœwięconych
+odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawiśœci nie mają
+jeszcze trwałoœści i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radośœć życia
+przeistacza każde uczucie w wesołośœć. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens
+tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swoją własną
+parodią - pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatnoœść tej
+œświetnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i
+point.
+
+ PAN
+
+ W kącie między tylnymi œścianami szop i przybudówek był zaułek
+podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek
+i tylną śœcianę kurnika - głucha zatoka, poza którą nie było już wyjśœcia.
+Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie
+głową w œślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną œścianę
+tego świata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej,
+œśmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca
+- jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w œświat. Ale
+rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, aż
+rozluŸźniła jedną z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliœśmy
+reszty i wyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśœmy
+wyłom, otworzyliœśmy okno na słońce. Stanąwszy nogą na desce, rzuconej
+jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji
+przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i
+rozległy śœwiat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,
+rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane
+srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana,
+nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam
+zwykłe, trawiaste źdźŸbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były
+delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
+szorstkie listki bluszczyków i śœlepych pokrzyw, pachnące miętą;
+łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiœćmi
+grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone
+było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone
+niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną
+geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą
+mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœście i pędy pokryły się
+delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków,
+jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot
+delikatny i białawy spokrewniał liœście z atmosferą, dawał im srebrzysty,
+szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami
+słońca. A jedna z tych rośœlin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych
+łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo
+powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
+przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był
+rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W
+jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam
+podśœcielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.
+Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień
+między tylną œścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźŸnie
+pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i
+niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał
+chwastem wszelkim, aż w samym końcu między œścianami, w szerokiej
+prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był
+już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wœciekłośœci, cyniczny
+bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji,
+panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedŸźmy,
+rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je
+z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe
+łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię
+bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się
+jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą
+masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go
+ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.
+Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu
+zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.
+Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośœnie bez miary i rachuby na całej
+przestrzeni, rośœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
+dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w nieznaną dymensję,
+w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja
+śœcigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków,
+trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I
+zdarzyło się wówczas, że któraśœ z tych jaskrawych plamek rozpadła się w
+locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oœślepiająco biały
+trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących
+się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śœmiejąc
+się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony
+po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w
+brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,
+siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego
+dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się
+pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z
+jakimœ ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który
+mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć
+brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła
+kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie
+bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie
+natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.
+Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.
+Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały
+wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo
+dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do
+pęknięcia, wyboczył się jakiœś straszny, załamany cierpieniem grymas i
+ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
+wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem
+śœmiechu. Do głębi wstrząśœnięty, widziałem, jak hucząc śœmiechem z
+potężnych piersi, dźŸwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
+rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące
+blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w
+popłochu do swych ojczystych kniei.
+
+ PAN KAROL
+
+ Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,
+wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,
+do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony
+mieszkanie było nie sprzątane, łóżko nie zaśœcielane nigdy. Pan Karol
+przychodził do mieszkania późŸną nocą, sponiewierany, spustoszony przez
+nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,
+chłodna, dziko rozrzucona pośœciel była dlań wówczas jakąœś błogą
+przystanią, wyspą zbawczą, do której przypadał ostatkiem sił jak
+rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
+ciemności zapadał się gdzieśœ między białawe chmury, pasma i zwały
+chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na
+dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pośœcieli, jak gdyby chciał we
+œśnie przewiercić, przewędrować na wskrośœ te rosnące nocą, potężne masywy
+pierzyn. Walczył we śœnie z tą pośœcielą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i
+miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził
+się o szarym œświcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
+stosu poœścieli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak
+na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na
+krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pośœciel rosła dokoła
+niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,
+białawego ciasta. Spał tak do póŸźnego przedpołudnia, podczas gdy
+poduszki układały się w wielką, białą, płaską równinę, po której
+wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi goœścińcami powracał powoli do
+siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwierał oczy, jak śœpiący pasażer,
+gdy pociąg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z
+osadem wielu dni samotnoœści i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego
+rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego
+ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
+chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak
+wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary - nie strawione restancje dnia
+wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wciągał do
+notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo
+nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i
+wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaśœnionym refleksem dnia
+upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie
+błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty
+prostokąt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszą
+dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz
+płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło
+pomieœścić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.
+Wtedy wywlekał się z pośœcieli i siedział jeszcze jakiœ czas na łóżku,
+stękając bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało
+skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewającym
+tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wciąż wzbierającym bujnymi
+sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.
+Gdy tak siedział w bezmyśœlnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony
+w krążenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi
+jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaœś
+nieświadoma, nie sformułowana przyszłoœść, niby potworna narośœl,
+wyrastająca fantastycznie w nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej,
+gdyż czuł już swoją tożsamoœć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało
+nadejśœć, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały
+spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych
+wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego
+wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na
+zewnątrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyśœlnych
+otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;
+widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
+wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do
+kuchni i znajdował tam w cienistym kącie wiaderko z wodą, krążek
+cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało - jedyna żywa i
+wiedząca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i
+kosztował skórą jej młodej i odstałej, słodkawej mokroœści. Długo i
+starannie robił toaletę, nie spiesząc się i włączając pauzy między
+poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
+uznawało go, te meble i śœciany śœledziły za nim z milczącą krytyką. Czuł
+się, wchodząc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
+królestwie, w którym płynął inny, odrębny czas. Otwierając własne
+szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojąc
+się obudzić hałaœśliwe i nadmierne echo, czekające drażliwie na
+najlżejszą przyczynę, by wybuchnąć. A gdy wreszcie, idąc cicho od szafy
+do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył
+toaletę wśœród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną
+miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejœściu z kapeluszem w ręku,
+czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźŸć słowa,
+które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom
+zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę
+oddalał się tymczasem bez pośœpiechu - w głąb zwierciadła - ktośœ
+odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie
+istniały.
+
+ SKLEPY CYNAMONOWE
+
+ W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych
+z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,
+gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z
+trudem przywoływane przez krótki śœwit do opamiętania, do powrotu -
+ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.
+Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,
+sterczącym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,
+strzelającymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawało jego
+fizjonomii wygląd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch
+zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczącej i napiętej
+twarzy, że za pośœrednictwem tych zmysłów pozostaje on w ciągłym
+kontakcie z niewidzialnym œświatem ciemnych zakamarków, dziur mysich,
+zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominowych.
+Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały
+w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.
+Absorbowało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej
+niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.
+Nieraz musiał strzepywać palcami i œśmiać się cicho do siebie samego, gdy
+te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał
+się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w
+ten œświat, podnosił swą cyniczną, zimną, porysowaną pręgami twarz,
+mrużąc z nudów i obojętnoœci skośne szparki oczu. Zdarzało się podczas
+obiadu, że wśœród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetą
+zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuśœcach
+palców do drzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnośœcią
+zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby
+zawstydzony, z zakłopotanym uśœmiechem, wśród mruknięć i niewyraŸźnych
+mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w którym był
+pogrążony. Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od
+chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które
+szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
+nieobecny duchem. Raz nawet poszliœśmy do teatru. ZnaleŸźliœśmy się znowu w
+tej wielkiej, źŸle oœświetlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru
+ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką,
+wynurzyła się przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo
+jakiegośœ innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
+policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne
+niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym
+tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego śœwiata sztucznego i
+pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach
+sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
+ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał
+iluzorycznośœć tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistośœci, które
+w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
+trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coœś bezgłoœśnie
+i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
+zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i
+ukaże rzeczy niesłychane i olœśniewające. Lecz nie było mi dane doczekać
+tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pewne oznaki
+zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie ośœwiadczył, że
+zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej
+naradzie z matką, w której uczciwośœć Adeli została poddana pospiesznej,
+ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na
+poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było
+jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnośœci mogłem na czas powrócić.
+Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z
+tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
+rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt
+odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy
+zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
+ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyśœlnośœcią
+nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i
+pilną, albowiem w jej p󳶜wietle zwielokrotniają się, plączą i
+wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak
+rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.
+Oczarowana i zmylona wyobraźŸnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo
+dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
+noc w niewyczerpanej swej płodnośœci nie ma nic lepszego do roboty, jak
+dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
+zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie
+drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejśœcia. Powstają ponętne
+kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąśœ nie wypróbowaną przecznicą.
+Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,
+że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się
+to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie
+- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejśœ fałszywej
+wiosny. ڌnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,
+które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuśœciło się niebo, w
+którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu
+wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą
+konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących
+spirale i słoje śœwiatła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę
+przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iœść Podwalem
+ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako
+podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późŸnej
+porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle
+nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je
+sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są
+wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w późŸną noc otwarte, były
+zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo ośœwietlone, ciemne i
+uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,
+aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeœś tam znaleŸźć ognie
+bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,
+chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów
+egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń
+Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
+mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare
+folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj. Pamiętam
+tych starych i pełnych godnośœci kupców, którzy obsługiwali klientów ze
+spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrośœci i
+wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam
+jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki,
+publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i
+upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobnośœć odwiedzania tych sklepów -
+i w dodatku z małą, lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie
+można było pominąć tej okazji mimo ważnośœci misji powierzonej naszej
+gorliwośœci. Trzeba się było zapuœścić według mego obliczenia w boczną
+uliczkę, minąć dwie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych
+sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóźŸnienie,
+wracając drogą na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów
+cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli
+szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy
+czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet
+konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani
+śœladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,
+tylko okna szczelnie zamknięte, śœlepe odblaskiem księżyca. Po drugiej
+stronie tych domów musi prowadzić właśœciwa ulica, od której te domy są
+dostępne - myśœlałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując
+w duchu z myśœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko
+w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie
+też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany
+gośœciniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej
+przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,
+ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury
+sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i
+rzadko zwiedzanych okolicach. ڌwiatło księżyca, rozpuszczone w
+tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak
+jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym
+krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do
+przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu
+gimnazjalnego. Właśœnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu
+była otwarta, sień ośœwietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym
+chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony
+przekraśœć się przez budynek i wyjśœć przednią bramą, skracając sobie
+znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej późŸnej godzinie musi się
+w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych,
+prowadzona w późną noc, na które zbieraliœśmy się zimową porą, płonąc
+szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął nas ten
+znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej
+ciemnej sali, na której œścianach ogromniały i łamały się cienie naszych
+głów, rzucane od dwóch małych śœwieczek płonących w szyjkach butelek.
+Prawdę mówiąc, niewieleśœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
+stawiał zbyt śœcisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu
+poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko
+najpilniejsi rysowali pod samą œświecą, w złotym kręgu jej blasku.
+Czekaliœśmy zazwyczaj długo na przyjœście profesora, nudząc się wśœród
+sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził -
+mały, z piękną brodą, pełen ezoterycznych uśœmiechów, dyskretnych
+przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzwi gabinetu,
+przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głową ciżba
+gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
+Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum
+gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od
+gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednących owali i zamyœśleń
+odchodzących w nicośœć. Lubiliśœmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami -
+ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejącego w pajęczynach
+rumowiska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.
+Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych
+ławek, wśœród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliœśmy cośœ w
+szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
+koledzy moi układali się do snu. ڌwieczki powoli dogasały w butelkach.
+Profesor pogrążał się w głęboką witrynę, pełną starych foliałów,
+staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wśœród
+ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny
+nocne, aleje zimowych parków, czerniejące na białych drogach
+księżycowych. Wśœród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł
+nierównomiernie, robiąc niejako węzły w upływie godzin, połykając kędyśœ
+całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejśœcia,
+odnajdywaliœśmy naszą czeredę już w drodze powrotnej na białej od śœniegu
+œścieżce szpaleru, flankowanej czarną, suchą gęstwiną krzaków. Szliœśmy
+wzdłuż tego włochatego brzegu ciemnośœci, ocierając się o niedŸwiedzie
+futro krzaków, trzaskających pod naszymi nogami w jasną noc
+bezksiężycową, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona
+biel tego śœwiatła, mżąca ze śœniegu, z bladego powietrza, z mlecznych
+przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią
+plątały się kreski i szrafirunki gęstych zarośœli. Noc powtarzała teraz
+głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora
+Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we
+włochatej sierśœci zarośœli, w masie kruchego chrustu były miejscami
+nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoœci, pełne plątaniny,
+sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach
+zacisznie i ciepło. Siadaliœśmy tam na letnim miękkim œśniegu w naszych
+włochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynowa
+ta gęstwina w ową wiosenną zimę. Przez zarośœla przewijały się bezgłośœnie
+kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, œśmierdzące
+kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewaliœmy, że były między
+nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące,
+uczuwały w tę białą noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,
+głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli
+fosforescencja wiosennego śœniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i
+gęsta oćma przed œświtem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym œśniegu,
+inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do
+ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego
+chrapania, które doganiali na swych spóźŸnionych drogach. Te nocne seanse
+pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć
+sposobnośœci, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej,
+postanawiając, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką
+chwilkę. Ale wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
+dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie
+widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej
+ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym
+dywanem i pełne wytwornośœci. Małe, ciemno płonące lampy śœwieciły na ich
+zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu
+jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego śœciana
+otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.
+Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnących w głąb
+i urządzonych z olœśniewającą wspaniałoœścią. Szpalerem obić jedwabnych,
+luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pająków biegł wzrok
+w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania
+i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.
+Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,
+które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko
+fryzami wzdłuż œścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z
+podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyśœlałem się, że nocna
+moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,
+przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawoœścią, z
+bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,
+przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe
+wśœcibstwo? W którymœ z głębokich pluszowych foteli mogła, nie
+dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieśœć nagle na
+mnie oczy znad książki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których
+spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnąć się w połowie
+drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za
+tchórzostwo. Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu
+wnętrzach, ośœwietlonych przyćmionym œświatłem nie okreśœlonej pory. Przez
+arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże,
+oszklone drzwi, prowadzące na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem
+odwagi. Nie wydawało mi się to połączone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejśœć
+z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć
+wielki, kosztowny dywan i znaleŸźć się na tarasie, z którego bez trudu
+dostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na
+parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam z wazonów aż do
+arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właśœciwie na gruncie
+neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej śœciany. Był on rodzajem
+wielkiej loggii, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
+Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.
+Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
+Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły
+się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które
+rozœświetlał swą niewidzialną obecnoœścią, zdawał się mieć przed sobą
+jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach
+niebieskich, nie myśœlał o śœwicie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,
+rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony.
+WoźŸnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobną, czerwoną i
+dobroduszną. - Pojedziemy, paniczu? - zapytał. Powóz zadygotał we
+wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na
+lekkich obręczach. Ale kto w taką noc powierza się kaprysom
+nieobliczalnego dorożkarza? Wśœród klekotu szprych, wśœród dudnienia pudła
+i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na
+wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśœpiewywał sobie, jadąc drogą
+okrężną przez miasto. Przed jakimœś szynkiem stała grupa dorożkarzy,
+kiwając nań przyjaźŸnie rękami. Odpowiedział im coœś radośœnie, po czym nie
+zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuśœcił się z kozła i
+przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski,
+oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim
+kłusem. Właœciwie koń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od
+woźŸnicy. Ale powozić nie umiałem - trzeba się było zdać na jego wolę.
+Wjechaliœśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te
+przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te
+w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy œświetlistej w najjaśœniejszą noc
+zimową. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na
+której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane
+liniami wirów i prądów gwiezdnych, œświetlistymi liniami geografii
+niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i œświetlane jak
+gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły
+œśniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą œświatła księżycowego w
+delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi
+œświatłami, gwiazdami, które rzęsiœście ronił grudniowy firmament.
+Powietrze dyszało jakąœ tajną wiosną, niewypowiedzianą czystośœcią œśniegu
+i fiołków. Wjechaliœśmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych
+nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.
+Ujrzałem na tych szcz궜liwych zboczach całe grupy wędrowców,
+zbierających wœród mchu i krzaków opadłe i mokre od œśniegu gwiazdy.
+Droga stała się stroma, koń pośœlizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,
+grający wszystkimi przegubami. Byłem szcz궜liwy. Pierśœ moja wchłaniała
+tę błogą wiosnę powietrza, œświeżoœść gwiazd i œśniegu. Przed piersią konia
+zbierał się wał białej piany œśnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem
+przekopywał się koń przez czystą i œświeżą jego masę. Wreszcie ustał.
+Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego
+łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lœśniły łzy. Wtedy
+ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie
+powiedziałeśœ? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł
+i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuśœciłem go. Czułem się
+dziwnie lekki i szcz궜liwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małą
+kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.
+Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśœród lasu, początkowo idąc krokiem
+lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty
+szcz궜liwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem
+dowoli regulować szybkośœć, kierować jazdą przy pomocy lekkich zwrotów
+ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go
+na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.
+Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to
+kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium
+otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w
+nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów. Na
+rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki. Wszyscy, oczarowani
+widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
+Troska o portfel opuœściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych
+dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W taką
+noc, jedyną w roku, przychodzą szcz궜liwe myœśli, natchnienia, wieszcze
+tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować
+się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt
+wcześœnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnośœcią tej nocy, która nie
+chciała się skończyć. Poszliœmy gromadą na spacer stromo spadającą
+ulicą, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
+srebrzyła się na śniegu, czy też œświt już wstawał...
+
+ ULICA KROKODYLI
+
+ Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego
+głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały
+wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
+płótna, tworzyły ogromną mapę œścienną w kształcie panoramy z ptasiej
+perspektywy. Zawieszona na œścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego
+pokoju i otwierała daleki widok na całą dolinę Tyœmienicy, wijącej się
+falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów
+i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, naprzód
+z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągławych
+wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku
+złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii
+wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
+zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,
+poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się
+w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistośœcią widoków
+oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz
+cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistośœć
+gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, śœwiecących w późŸnym i
+ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i
+framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały
+się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej
+ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami,
+dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką
+polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
+prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œświeciła pustą bielą, jaką na
+kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy
+niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
+były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
+piśœmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie
+kartograf wzbraniał się uznać przynależnośœć tej dzielnicy do zespołu
+miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym
+wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na
+dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od
+zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z
+podkreœślonym jaskrawo charakterem trzeŸźwej użytkowośœci. Duch czasu,
+mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuśœcił korzenie
+na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.
+Kiedy w starym mieśœcie panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel,
+pełen solennej ceremonialnośœci, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od
+razu nowoczesne, trzeŸźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
+zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną,
+lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalnośœci.
+Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
+fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.
+Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które
+dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
+wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w
+falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
+szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami
+kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się œścian,
+wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak ciągnęły się
+jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,
+drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły
+ukośœnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter:
+CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta
+trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
+przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstośœci, przez istną
+lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich
+efemerycznych śœrodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
+pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się
+na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem
+wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
+hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej
+intymnoœści, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich
+dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnośœci własnej.
+Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało
+sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźŸnie
+przymrużonym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało
+z pęt niską naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwną
+osobliwośœć tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
+pośœpiechu wyrosłym mieœście nie można było sobie pozwolić na luksus
+kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
+w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą
+metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej cz궜ci miasta, miało się w
+istocie wrażenie, że wertuje się w jakimśœ prospekcie, w nudnych
+rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśœród których zagnieŸdziły się
+pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i
+wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
+pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się
+do jakiegośœ krawca, żeby zamówić ubranie - ubranie o taniej elegancji,
+tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,
+bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszą się jedne
+nad drugimi w nie określoną wysokośœć tej hali. Kondygnacje pustych półek
+wyprowadzają wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem - lichym,
+bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
+które widać przez otwarte drzwi, pełne są aż pod sufit pudeł i kartonów,
+piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze, pod
+zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicośœci.
+Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
+kancelaryjnego, nie wchodzi śœwiatło, gdyż przestrzeń sklepu już
+napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poœświatą, która nie rzuca
+cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiœś smukły
+młodzieniec, zadziwiająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić
+naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatwą wymową subiekta. Ale gdy,
+gadając, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje
+niekończącą się strugę materiału, przepływającą przez jego ręce,
+formując z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja
+wydaje się czymœ nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą
+zasłoną na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,
+każda z jakąœś skazą pięknośœci (charakterystyczną dla tej dzielnicy
+wybrakowanych artykułów), wchodzą i wychodzą, stają w drzwiach
+magazynów, sondując oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona dośœwiadczonym
+rękom subiekta) dojrzewa do punktu właśœciwego. Subiekt przymila się i
+kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod
+miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy
+z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę
+ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
+ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty
+młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,
+przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całą
+bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
+zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko
+fasadą, za którą kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych
+wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,
+wypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
+te ryciny przechodzą stokrotnie najśœmielsze nasze marzenia. Takich
+kulminacyj zepsucia, takich wymyśœlnośœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy
+nigdy. Panienki sklepowe przesuwają się coraz cz궜ciej pomiędzy
+szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych
+twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœśniącej i tłustej czarnoœści,
+która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśœniącego
+karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach
+pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa
+zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
+gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do
+oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w
+powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o
+podniecającej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwiązłoœść zrzucała
+coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą
+aktywnoœść, przechodził powoli do kobiecej biernośœci. Leży teraz na
+jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów książek, w jedwabnej
+pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna
+przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na
+prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluŸźniał się.
+Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
+samemu. Subiektki, zajęte rozmową, nie zwracały nań więcej uwagi.
+Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra
+poœście, przestępowały z nogi na nogę, grając kokieteryjnym obuwiem,
+przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków,
+atakując nią spoza swej niedbałej nieodpowiedzialnośœci podnieconego
+widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głąb z
+wyrachowaniem, otwierając wolną przestrzeń dla aktywnośœci gośœcia.
+Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym
+konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie
+zatrzymuje. Przez korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism
+i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy
+Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długośœć
+tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
+kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
+sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak
+szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistośœć jest
+cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywnośœć.
+Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
+się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
+wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga
+ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
+się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoœś ogromnego pustego
+teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
+tym naskórku. Ale dalecy jesteśœmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
+lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą
+nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,
+parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi
+kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,
+œślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
+domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
+ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
+wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
+mieœście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w
+oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen
+gorliwoœści w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
+zaaferowania i interesownośœci, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
+bezcelowej wędrówki, jakiegośœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera
+dziwnej błahoœści przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
+rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźŸnie, figury przepływają
+w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistośœci.
+Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieœś ciemne, żywe
+spojrzenie, jakiœś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieśœ pół
+twarzy rozdarte uśœmiechem, z ustami, które właśœnie cośœ powiedziały,
+jakąœś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze. Osobliwośœcią
+dzielnicy są dorożki bez woźŸniców, biegnące samopas po ulicach. Nie
+jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysiącem
+spraw, nie troszczą się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
+gestu nie przywiązuje się zbytniej wagi do œścisłego celu jazdy i
+pasażerowie powierzają się tym błędnym pojazdom z lekkomyœlnoœścią, która
+cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych
+zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach
+przeprowadzają z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
+dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich œświęci tu najwyższy
+swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z
+papier mâché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego
+użytku. Często brak im zupełnie przedniej œściany tak, że widzieć można w
+przejeźŸdzie pasażerów, siedzących sztywnie i zachowujących się z wielką
+godnośœcią. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miejskich.
+Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy
+Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieśœ ku końcowi
+tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na
+pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
+zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie
+mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i
+stoją czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śœladów toru, z
+twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w
+fantastyczną linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już
+wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski jak wąż,
+miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny
+szpaler i ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył
+węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,
+tłumiony poœśpiech i zdenerwowanie zamieniają ulicę na chwilę w halę
+dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu zimowym. Plagą naszego
+miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
+chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym poœśpiechu
+pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te
+negocjacje się kończą, pociąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący,
+rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie
+rozproszyć. Ulica, zacieśœniona na chwilę do tego zaimprowizowanego
+dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się
+znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny
+tłum spacerowiczów, który wędruje wśœród gwaru rozmów wzdłuż wystaw
+sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
+towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywająco
+ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą to
+być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą
+drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach
+nieznaczną skazę, która je przekreśœla: zezują czarnym, krzywym zezem lub
+mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni
+są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
+potrzeby niczego sobie odmawiać - myśœlą z dumą - stać nas i na prawdziwą
+wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy
+jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którąœ - a natychmiast
+spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną
+pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w pewien charakterystyczny
+sposób kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą
+skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A
+jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy,
+troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
+naszego sprawozdania stawialiœśmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœśmy w
+delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie
+nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o
+imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają
+zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreśœlić połowiczny i
+niezdecydowany charakter jej rzeczywistośœci. Język nasz nie posiada
+okreśœleń, które by dozowały niejako stopień realnoœści, definiowały jej
+giętkośœć. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœścią tej dzielnicy jest, że nic
+w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
+wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty
+wyczerpują się przedwczeœśnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego
+punktu. Mogliœmy już zauważyć wielką bujnośœć i rozrzutnośœć - w
+intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.
+Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześœnie
+wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwoœści
+kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i
+roœśnie w pustą, wydętą narośœl, wystrzela szara i lekka wegetacja
+puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej
+tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i
+rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy
+dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych
+marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni
+możliwośœciami, wstrząśœnięci bliskośœcią spełnienia, pobladli i bezwładni
+rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
+Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,
+atmosfera gaœśnie i przekwita, możliwośœci więdną i rozpadają się w
+nicoœść, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy
+wiecznie żałowali, żeśœmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji
+podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy
+błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
+dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
+przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo
+i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoœci, które
+nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
+nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w
+niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje
+były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby - pozorem,
+konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych
+intencyj. ڌwiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym
+zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i banalnej
+pospolitośœci. W tym mieśœcie taniego materiału ludzkiego brak także
+wybujałośœci instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętnośœci. Ulica
+Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia
+wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na
+papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
+zeszłorocznych gazet.
+
+ KARAKONY
+
+ Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po śœwietnej
+kolorowoœści genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,
+ciężkie tygodnie bez niedziel i śœwiąt, przy zamkniętym niebie i w
+zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
+wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego
+gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na
+półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,
+jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka
+jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętnoœści i
+abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się
+trociny. Tylko rogowate egipskie narośœle na nagim potężnym dziobie i na
+łysej szyi, naroœśle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej
+starczej głowie coœś dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był
+już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare
+pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem
+pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z
+którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwośœć, z
+jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie
+kochała - myśœlałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu
+żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróśœć w żadną realnośœć i unosił się
+wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach
+rzeczywistości. Nawet na uczciwą obywatelską śœmierć nie zasłużył sobie -
+myśœlałem - wszystko u niego musiało być dziwaczne i wątpliwe.
+Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą rozmową. Owego
+dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch
+zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W
+tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca
+wzorowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble
+przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej
+dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór
+pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach.
+Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnośœci,
+jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej
+swawoli poza oczyma. ŒŚwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w
+śœcianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy
+ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój
+świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła
+wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki
+od kluczy. Nawet w obecnośœci matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie,
+nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki,
+mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało
+mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z
+kolanami przyciœśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w
+zamyśœleniu, delikatną materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: -
+Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? - I chociaż
+nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu,
+zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyśœlnie upłynąć chwili,
+żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując
+wzbierający gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie
+plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w
+pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu
+porządkować. - Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były
+puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. - Znam je od Adeli - rzekłem
+- ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały
+lekko, źŸrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. - Nie
+kłamałam - rzekła, a usta - jej napęczniały i stały się małe zarazem.
+Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. - Z tymi karakonami to
+prawda - sam przecież pamiętasz... - Zmieszałem się. Pamiętałem w
+istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które
+napełniało ciemnośœć nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne
+były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła
+karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna
+błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd
+popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te
+krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku.
+Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z
+konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne
+było, że tego napięcia nienawiśœci żaden organizm długo wytrzymać nie
+może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałą maskę tragiczną,
+w której tylko Ÿźrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach,
+napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwośœci. Z dzikim wrzaskiem
+zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oœślep w kąt pokoju i już
+podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał
+rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze
+zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją
+utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy
+obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich
+œświadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która
+zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do
+straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup
+szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo
+na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które
+napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się.
+Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły
+się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień
+cały po kątach, w szafach, pod pierzyną... Widziałem go nieraz, jak w
+zamyśœleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na
+których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień
+opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja
+uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go późŸną nocą, w œświetle
+œświecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony
+czarnymi plamami totemu, pokreśœlony liniami żeber, fantastycznym
+rysunkiem przeœświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach,
+opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych
+dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem
+dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału
+karakoniego. Od tego czasu wyrzekliśœmy się ojca. Podobieństwo do
+karakona występowało z dniem każdym wyraźŸniej - mój ojciec zamieniał się
+w karakona. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśœmy go coraz
+rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieśœ na swych karakonich drogach -
+przestaliśœmy go odróżniać, zlał się w zupełnośœci z tym czarnym
+niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieœ jeszcze w
+jakiejœ szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery
+karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co
+rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze
+wstrętem brała na śœmietniczkę i wyrzucała? - A jednak - powiedziałem
+zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on. - Matka spojrzała na
+mnie spod rzęs: - Nie dręcz mnie, drogi - mówiłam ci już przecież, że
+ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju - przecież wiesz, że czasem w
+nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed œświtem jeszcze dalej odjechać.
+
+ WICHURA
+
+ Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoœść w naszym mieśœcie
+ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snadŸź nie sprzątano na
+strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na
+flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w
+tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnośœć
+zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne
+sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe
+flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod
+gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim
+stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów,
+rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami,
+a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek,
+lansady drewnianych kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby
+wypadłszy na wolnośœć, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i
+zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki
+beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne
+zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń
+i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujących
+skopców i bredzących cebrów. Dudniąc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki
+i konwie, dyndały się gliniane stągwie zdunów, stare kapeluchy i
+cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnąc w niebo
+kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami
+drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klątw
+i obelg, bluźŸniąc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluŸźniły się,
+doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do
+brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadciągnęły potężne tabory wichru i
+stanęły nad nocą. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować
+zaczął w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemnośœć ogromną
+wzburzoną wichurą i szalała przez trzy dni i trzy noce... - Nie
+pójdziesz dziœś do szkoły - rzekła rano matka - jest straszna wichura na
+dworze. - W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnący żywicą. Piec
+wył i gwizdał, jak gdyby uwiązana w nim była cała sfora psów czy
+demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał
+się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem
+boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami.
+Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do
+pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu.
+Podzielone na pola energetyczne i drżące od napięć, pełne było utajonej
+dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i
+nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgą. Nie widziało się jej. Poznawało
+się ją po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po
+drugim strychy zdawały się rosnąć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała
+w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobą na ulicach białą
+pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie giął
+się pod nią i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały
+plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lśœnić pustą łysiną pod jej
+potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory,
+grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego
+labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne
+niecierpliwośœci i oczekiwania. Te, w które wstąpił wicher, wstawały w
+natchnieniu, przerastały sąsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym
+niebem. Potem opadały i gasły nie mogąc dłużej zatrzymać potężnego tchu,
+który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem.
+I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i
+zwiastowały. Ogromne buki koło koœścioła stały z wniesionymi rękami, jak
+œświadkowie wstrząsających objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za
+dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie œściany szczytowe
+przedmieśœcia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z
+przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je
+póŸźnymi kolorami. Nie jedliœśmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni
+wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem.
+Około drugiej po południu wybuchł na przedmieśœciu pożar i rozszerzał się
+gwałtownie. Matka z Adelą zaczęły pakować pośœciel, futra i kosztownośœci.
+Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtownoœści, rozrósł się
+niepomiernie i objął cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i
+dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór,
+czarny labirynt, rosnący w nieskończonych kondygnacjach. Z tego
+labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem
+skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się
+zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał
+się jeszcze wyżej, kształtując sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.
+Pokój drżał z lekka, obrazy na œścianach brzęczały. Szyby lœśniły się
+tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne
+tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœśmy sobie, że ojca od rana nie
+widziano. Wczesnym rankiem, domyśœlaliœśmy się, musiał udać się do sklepu,
+gdzie go zaskoczyła wichura, odcinając mu powrót. - Cały dzień nic nie
+jadł - biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjął się wyprawić w noc i
+wichurę, żeby zanieśœć mu posiłek. Brat mój przyłączył się do wyprawy.
+Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obciążyli kieszenie żelazkami i
+moźŸdzierzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę.
+Ostrożnie otworzono drzwi prowadzące w noc. Zaledwie subiekt i brat mój
+z wzdętymi płaszczami wkroczyli jedną nogą w ciemnośœć, noc ich połknęła
+zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie śœlad ich wyjœścia. Nie widać
+było przez okno nawet latarki, którą ze sobą zabrali. Pochłonąwszy ich,
+wicher na chwilę przycichł. Adela z matką próbowały na nowo rozpalić
+ogień pod kuchnią. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i
+sadzą. Staliśmy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały
+się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się
+nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłąkanego w wichurze, to znowu,
+że brat z Teodorem gwarzą beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak
+łudzące, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i
+brata mego, wynurzających się z trudem z wichury, w której tkwili po
+pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskając z wysiłkiem drzwi za sobą.
+Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował
+wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej.
+Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiąkłe wiatrem,
+pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œświetle; ich oczy,
+pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnośœcią za każdym uderzeniem powiek. Nie
+mogli dojœść do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie
+poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka
+podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie,
+jakby przez ten kwadrans stali w ciemnośœci pod oknem, nie oddalając się
+wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc
+otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, śœwistu i
+jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które
+nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów,
+tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na
+długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas
+przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoterią nocną, imitującą
+na wąskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczną bezdomnoœść i
+sieroctwo wichury. Coraz cz궜ciej otwierały się teraz drzwi sieni i
+wpuszczały okutanego w opończe i szale goœścia. Zziajany sąsiad lub
+znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie
+zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które
+fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy.
+Siedzieliśœmy wszyscy w jasno ośœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym
+i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi
+strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i
+nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury
+miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał
+jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu,
+nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie,
+rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak
+pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliśœmy o wichurze, Adela tłukła
+cynamon w dŸźwięcznym moŸździerzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny.
+Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwośœci, z koronką czarnego szala na
+głowie, zaczęła krzątać się po kuchni, pomagając Adeli. Adela oskubała
+koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garœść papierów i
+szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarną czeluśœć. Adela,
+trzymając koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim
+resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i
+spłonął. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, kląć i złorzeczyć.
+Trzęsąc się ze złośœci, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o
+co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała
+się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w
+paroksyzmie złości rozgestykuluje się na czꜶci, że rozpadnie się,
+podzieli, rozbiegnie w sto pająków, rozgałęzi się po podłodze czarnym,
+migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła
+raptownie maleć, kurczyć się, wciąż roztrzęsiona i rozsypująca się
+przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kąt kuchni,
+gdzie leżały drwa na opał i, klnąc i kaszląc, zaczęła gorączkowo
+przebierać wśœród dźŸwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte
+drzazgi. Pochwyciła je latającymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do
+nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych
+żółtych kulach chodzić, stukocąc po deskach, biegać tam i z powrotem
+wzdłuż skoœśnej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła
+na ławkę jodłową, kuœtykając na dudniących deskach, a stamtąd na półkę z
+talerzami, dźŸwięczną, drewnianą półkę obiegającą śœciany kuchni, i biegła
+po niej, kolankując na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieśœ w kącie,
+malejąc coraz bardziej, sczernieć, zwinąć się jak zwiędły, spalony
+papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicośœć.
+Staliśœmy wszyscy bezradni wobec tej szalejącej furii złoœści, która sama
+siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliœśmy na smutny przebieg
+tego paroksyzmu i z pewną ulgą wróciliœśmy do naszych zajęć, gdy żałosny
+ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu
+moździerzem, tłukąc cynamon, matka ciągnęła dalej przerwaną rozmowę, a
+subiekt Teodor, nasłuchując proroctw strychowych, stroił œśmieszne
+grymasy, podnosił wysoko brwi i œśmiał się do siebie.
+
+NOC WIELKIEGO SEZONU
+
+ Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat
+rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe,
+lata wyrodne, którym - jak szósty, mały palec u ręki- -wyrasta kędyœ
+trzynasty, fałszywy miesiąc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do
+pełnego rozwoju. Jak dzieci póŸźno spłodzone, pozostaje on w tyle ze
+wzrostem, miesiąc garbusek, odrośœl w połowie uwiędła i raczej domyśœlna
+niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowśœciągliwośœć lata, jego
+rozpustna i późŸna żywotnoœść. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary
+gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego
+próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na
+dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni białe,
+zdziwione i niepotrzebne. Wyrastają one, nieregularne i nierówne, nie
+wykształcone i zrośœnięte z sobą, jak palce potworkowatej ręki,
+pączkujące i zwinięte w figę. Inni porównywają te dni do apokryfów,
+wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do
+palimpsestów, skrycie włączonych pomiędzy jej stronice, albo do tych
+białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i
+pełne treśœci, broczyć mogą obrazami i gubić kolory na tych pustych
+stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypocząć na ich nicoœści,
+zanim wciągnięte zostaną w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach,
+ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadająca się księga
+kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treśœć
+jej roœśnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa
+miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się
+w niej mnożą. Ach, i spisując te nasze opowiadania, szeregując te
+historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję
+się tajnej nadziei, że wrosną one kiedyœ niepostrzeżenie między zżółkłe
+kartki tej najwspanialszej, rozsypującej się księgi, że wejdą w wielki
+szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy,
+działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym
+miesiącu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki
+kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzeźŸwiające. Po
+uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu
+powietrza, po odmiennej konsystencji śœwiatła poznać było, że weszło się
+w inną serię dni, w nową okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi
+niebami dźŸwięcznie i śœwieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,
+pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z
+dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z
+ciekawośœcią, jak w chłodny i trzeŸźwy poranek babkę do kawy w przeddzień
+podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej,
+sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i
+łuszczącej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu
+arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i
+pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików
+odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w
+formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymiącymi
+kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty
+pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na
+wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleœściły plikami papierów i
+wszystkie gniazda i dziuple pełne były œświergotu cyfr. Głąb wielkiego
+sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna,
+szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i
+lamusach chłodnej, pilœśniowej barwnośœci, procentowała stokrotnie ciemna,
+odstała korowośœć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam
+rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach,
+jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupełniając się jeszcze i
+pomnażając każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i
+pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedŸwiedzich barach stękający,
+brodaci tragarze w oparach œświeżośœci jesiennej i wódki. Subiekci
+wyładowywali te nowe zapasy sycących bławatnych kolorów i wypełniali
+nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to
+rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami,
+usortowany odcieniami, idący w dół i w górę, jak po dźŸwięcznych
+schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i
+próbował jękliwie i nieśœmiało altowych spełzłości i półtonów,
+przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów
+i rosnąc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych
+granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumiących, ażeby
+potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudośœci i sepie wejœść w
+szelestny cień więdnących ogrodów i dojśœć do ciemnego zapachu grzybów,
+do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego
+akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych
+arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich
+wzbierającą moc, spokojną potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w
+całoœści te rezerwy zamagazynowanej barwnośœci. Bał się łamać, wymieniać
+na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie
+czas i wicher jesienny, pustoszący i ciepły wicher, powieje nad tymi
+szafami i wtedy puszczą one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych
+strumieni kolorowośœci, którymi wybuchną na miasto całe. Przychodziła
+pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po
+południu miasto zakwitało gorączką, domy dostawały wypieków, a ludzie
+wędrowali ożywieni jakimśœ wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni
+jaskrawo, z oczyma błyszczącymi jakąœ odśœwiętną, piękną i złą febrą. Na
+bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzących już w wieczorną
+dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod
+balkonami, bawiły się bez tchu, hałaśœliwie i niedorzecznie. Przykładały
+małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle
+jaskrawo w wielkie, gulgocące, rozpluskane narośœle albo wykogucić się w
+głupią kogucią maskę, czerwoną i piejącą, w kolorowe jesienne maszkary
+fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejące wzniosą
+się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze
+ptaków przeciągać będą nad miastem - fantastyczne flotylle z bibułki i
+pogody jesiennej. Albo woziły się wśœród krzyków na małych zgiełkliwych
+wózkach, grających kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki
+zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko
+rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz
+krążków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się
+coraz bardziej hałaśœliwe i splątane, wypieki miasta ciemniały i
+zakwitały purpurą, nagle śœwiat cały zaczynał więdnąć i czernieć i szybko
+wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie
+rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło,
+szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało,
+rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym
+popłochu i naraz dosięgał ich ten trąd, i wysypywał się ciemną wysypką
+na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi
+plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubiąc po drodze maskę
+po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypiących
+się za ich ucieczką. Potem zaczynało wszystko zarastać czarną,
+próchniejącą korą, łuszczącą się wielkimi płatami, chorymi strupami
+ciemności. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej
+cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i
+rósł coraz wyżej milczący alarm zorzy, drgający śœwiergotem miliona
+cichych dzwonków, wzbierających wzlotem miliona cichych skowronków
+lecących razem w jedną wielką, srebrną nieskończonośœć. Potem była już
+nagle noc - wielka noc, rosnąca jeszcze podmuchami wiatru, które ją
+rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne:
+sklepy - wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku
+kupujących. Przez jasne szyby tych latarni można było śœledzić zgiełkliwy
+i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka,
+fałdzista noc jesienna, rosnąca cieniami, rozszerzona wiatrami, kryła w
+swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym
+drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej
+pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach,
+wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej
+tandety, złoconych błahostek, cynfolii, trąbek, andrutów i kolorowych
+miętówek, były stacjami lekkomyśœlnośœci, grzechotkami beztroski,
+rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami
+nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemnośœci, w hałaśœliwym
+zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust - rojna,
+splątana wędrówka, ciągnąca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta
+rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana
+rozmową, posiekana gawędą, wielka miazga plotek, œśmiechów i zgiełku.
+Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypiące
+makiem - głowy-grzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził
+zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczącymi oczyma, w jasno
+oœświetlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu
+dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynącej ciżby. Nad
+ciszą sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisająca z wielkiego
+sklepienia, i wypierała najmniejszy śœlad cienia z wszystkich szpar i
+zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym
+świetle wzdłuż i wszerz swe błyszczące kwadraty, szachownicę wielkich
+tafli, które rozmawiały ze sobą w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to
+tu, to tam głośœnym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w
+swej pilśœniowej puszystośœci i podawały sobie wzdłuż śœcian spojrzenia za
+plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.
+Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i
+rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujący
+w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnącym niepokojem
+daleki przypływ tłumów, które nadciągały. Rozglądał się z przerażeniem
+po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie
+dokądœś odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłumami, które
+wnet miały zalać ciszę sklepu plądrującą hałaśœliwą rzeszą i rozebrać
+między siebie, rozlicytować całą tę bogatą jesień, od lat zbieraną w
+wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te
+urodziwe cheruby, mające bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec
+podejrzewał bolesną myśœlą, że oto grzeszą gdzieœ w głębi domu z córami
+ludzi. Stojąc nieruchomy i pełen troski, z błyszczącymi oczyma w jasnej
+ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w
+tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed
+nim, izba za izbą, komora za komorą, jak dom z kart, i widział gonitwę
+subiektów za Adelą przez wszystkie puste i jasno ośœwietlone pokoje,
+schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej
+kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała
+zdyszana, błyszcząca i rozbawiona, trzepocąca z uśœmiechem wielkimi
+rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni
+otwarte było na wielką, czarną noc, pełną rojeń i splątania. Czarne,
+uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczące garnki
+i butle stały nieruchomo dokoła i lśœniły w ciszy tłustą polewą. Adela
+wychylała ostrożnie przez okno swą kolorową, uszminkowaną twarz z
+trzepoczącymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich
+zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wąskim
+gzymsie podokiennym wzdłuż œściany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej
+iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknął z gniewu i rozpaczy,
+ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna
+sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi œśmiechem,
+rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach. Ojciec
+stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum
+szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaśœliwą ciżbą do sklepu,
+ojciec mój jednym skokiem wspiął się na półki z suknem i, uwisły wysoko
+nad tłumem, dął z całej siły w wielki puzon z rogu i trąbił na alarm.
+Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, śœpieszących na pomoc, a
+zamiast tego każdemu jękowi trąby odpowiadał wielki, roześœmiany chór
+tłumu. - Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać! - wołali wszyscy, a
+wołanie to, wciąż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło
+powoli w melodię refrenu, śœpiewaną przez wszystkie gardła. Wtedy mój
+ojciec dał za wygraną, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem
+ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głową spęczniałą w pi궜ć
+purpurową, wbiegł, jak walczący prorok, na szańce sukienne i jął
+przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i
+wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je
+na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijając się z łopotem w
+powietrzu w ogromne chorągwie, półki wybuchały zewsząd wybuchami
+draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak
+wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi
+rzekami. Wypływała barwna treśœć półek, rosła, mnożyła się i zalewała
+wszystkie lady i stoły. ڌciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami
+tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzącymi się w
+potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wśœród zboczy górskich
+i wśœród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń
+sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i
+dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wśœród fałd i dolin
+fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma
+rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami
+natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca,
+gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne
+ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w
+zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój
+ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczących wydłużony gniewem, i
+gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony
+rozpaczą, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach
+półek, po dudniących deskach ogołoconych rusztowań, œścigany przez obrazy
+bezwstydnej rozpusty, którą przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci
+dosięgli właśnie żelaznego balkonu na wysokośœci okna i wczepieni w
+balustradę, pochwycili wpół Adelę i wyciągnęli ją przez okno,
+trzepocącą. oczyma i wlokącą za sobą smukłe nogi w jedwabnych
+pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, wrastał gniewem
+swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się
+wyuzdanej wesołośœci. Jakaœ parodystyczna pasja, jakaœ zaraza śœmiechu
+opanowała tę gawiedŸź. Jakże można było żądać powagi od nich, od tego
+ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żądać zrozumienia
+dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorową
+miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w
+jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii,
+rozstrząsając gadatliwie wśœród œśmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda
+roznosiła na swych prędkich językach szlachetną substancję krajobrazu,
+rozdrabniała ją siekaniną gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały
+grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach
+przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego
+Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie,
+pielęgnowane brody i prowadzący wstrzemi꼟liwe i dyplomatyczne rozmowy.
+Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali
+był błysk uœśmiechniętej ironii. Wśród tych grup przewijał się pospolity
+lud, bezpostaciowy tłum, gawiedŸź bez twarzy i indywidualnoœści. Wypełniał
+on niejako luki w krajobrazie, wyśœcielał tło dzwonkami i grzechotkami
+bezmyśœlnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum
+poliszynelów i arlekinów, który - sam bez poważnych intencyj handlowych
+- doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawiązujące się transakcje swymi
+błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten
+ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił
+się wœród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim
+zapadały się te wesołki gdzieśœ w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci
+zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.
+Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali
+się w grupach pełnych powagi i godnośœci i prowadzili ciche, głębokie
+dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju,
+wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i
+ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którą zwisło
+ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie
+równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz
+dalsze pokłady swego uwarstwienia. ŒŚwiatło lampy stwarzało sztuczny
+dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bez œświtu i wieczoru. Ojciec
+mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach
+i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i
+patrzył w jesienniejący, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich
+jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało
+po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę. Na brzegach chłopcy
+dźŸwigali na głowach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.
+Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku
+niebu, wskazując cośœ wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakąœś
+kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, które rosły,
+dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących
+i kołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach. Całe niebo
+wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi
+liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły
+nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do
+kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i
+niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie,
+nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj,
+przypominały Ÿźle wypchane sępy i kondory, z których wysypują się
+trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też
+i kaleki, kulejące w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo
+stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolągów i fantastycznych
+zwierząt, które krążyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych
+elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem,
+wyciągnął ręce, przyzywając ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen
+wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,
+którą ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz,
+zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię
+ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione
+niedorzecznie, było wewnątrz puste i bez życia. Cała żywotnośœć tych
+ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastycznośœć. Było to jakby
+muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały
+na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków,
+obciążone kolorowymi narośœlami, i były œślepe. Jakże wzruszył ojca ten
+powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym
+przywiązaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w
+duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed
+wygaśœnięciem plemienia pociągnąć z powrotem w pradawną ojczyznę. Ale te
+papierowe, śœlepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie
+dawnym zaklęciem, zapomnianą mową ptasią, nie słyszały go i nie
+widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i
+bezmyśœlne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na
+darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinającymi gestami, nie
+dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem,
+obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były
+już bezforemną kupą pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tą dziwną,
+fantastyczną padliną. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten
+œświetny ród ptasi już leżał martwy, rozciągnięty na skałach. Teraz
+dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całą lichotę tej zubożałej
+generacji, całą œśmiesznoœć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne
+wiechcie piór, wypchane byle jak starym śœcierwem. U wielu nie można było
+wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta cz궜ć ciała nie nosiła żadnych znamion
+duszy. Niektóre pokryte były kudłatą, zlepioną sierśœcią, jak żubry, i
+œśmierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe
+wielbłądy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,
+puste w śœrodku, a śœwietnie kolorowe na zewnątrz. Niektóre okazywały się
+z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi
+wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiœś pozór życia.
+Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już
+powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe
+półki syciły się barwami rannego nieba. Wśœród fragmentów zgasłego
+pejzażu, wśœród zburzonych kulis nocnej scenerii - ojciec widział
+wstających ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i
+ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze
+zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskając go do białej
+piersi, od której ziarna nabierały blasku i gorąca. Kot mył się w słońcu.
+
+
+
+
+
+
+
+
+
+
+End of the Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
+
+*** END OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
+
+***** This file should be named 8119-0.txt or 8119-0.zip *****
+This and all associated files of various formats will be found in:
+ http://www.gutenberg.org/8/1/1/8119/
+
+Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa
+Updated editions will replace the previous one--the old editions will
+be renamed.
+
+Creating the works from print editions not protected by U.S. copyright
+law means that no one owns a United States copyright in these works,
+so the Foundation (and you!) can copy and distribute it in the United
+States without permission and without paying copyright
+royalties. Special rules, set forth in the General Terms of Use part
+of this license, apply to copying and distributing Project
+Gutenberg-tm electronic works to protect the PROJECT GUTENBERG-tm
+concept and trademark. Project Gutenberg is a registered trademark,
+and may not be used if you charge for the eBooks, unless you receive
+specific permission. If you do not charge anything for copies of this
+eBook, complying with the rules is very easy. You may use this eBook
+for nearly any purpose such as creation of derivative works, reports,
+performances and research. They may be modified and printed and given
+away--you may do practically ANYTHING in the United States with eBooks
+not protected by U.S. copyright law. Redistribution is subject to the
+trademark license, especially commercial redistribution.
+
+START: FULL LICENSE
+
+THE FULL PROJECT GUTENBERG LICENSE
+PLEASE READ THIS BEFORE YOU DISTRIBUTE OR USE THIS WORK
+
+To protect the Project Gutenberg-tm mission of promoting the free
+distribution of electronic works, by using or distributing this work
+(or any other work associated in any way with the phrase "Project
+Gutenberg"), you agree to comply with all the terms of the Full
+Project Gutenberg-tm License available with this file or online at
+www.gutenberg.org/license.
+
+Section 1. General Terms of Use and Redistributing Project
+Gutenberg-tm electronic works
+
+1.A. By reading or using any part of this Project Gutenberg-tm
+electronic work, you indicate that you have read, understand, agree to
+and accept all the terms of this license and intellectual property
+(trademark/copyright) agreement. If you do not agree to abide by all
+the terms of this agreement, you must cease using and return or
+destroy all copies of Project Gutenberg-tm electronic works in your
+possession. If you paid a fee for obtaining a copy of or access to a
+Project Gutenberg-tm electronic work and you do not agree to be bound
+by the terms of this agreement, you may obtain a refund from the
+person or entity to whom you paid the fee as set forth in paragraph
+1.E.8.
+
+1.B. "Project Gutenberg" is a registered trademark. It may only be
+used on or associated in any way with an electronic work by people who
+agree to be bound by the terms of this agreement. There are a few
+things that you can do with most Project Gutenberg-tm electronic works
+even without complying with the full terms of this agreement. See
+paragraph 1.C below. There are a lot of things you can do with Project
+Gutenberg-tm electronic works if you follow the terms of this
+agreement and help preserve free future access to Project Gutenberg-tm
+electronic works. See paragraph 1.E below.
+
+1.C. The Project Gutenberg Literary Archive Foundation ("the
+Foundation" or PGLAF), owns a compilation copyright in the collection
+of Project Gutenberg-tm electronic works. Nearly all the individual
+works in the collection are in the public domain in the United
+States. If an individual work is unprotected by copyright law in the
+United States and you are located in the United States, we do not
+claim a right to prevent you from copying, distributing, performing,
+displaying or creating derivative works based on the work as long as
+all references to Project Gutenberg are removed. Of course, we hope
+that you will support the Project Gutenberg-tm mission of promoting
+free access to electronic works by freely sharing Project Gutenberg-tm
+works in compliance with the terms of this agreement for keeping the
+Project Gutenberg-tm name associated with the work. You can easily
+comply with the terms of this agreement by keeping this work in the
+same format with its attached full Project Gutenberg-tm License when
+you share it without charge with others.
+
+1.D. The copyright laws of the place where you are located also govern
+what you can do with this work. Copyright laws in most countries are
+in a constant state of change. If you are outside the United States,
+check the laws of your country in addition to the terms of this
+agreement before downloading, copying, displaying, performing,
+distributing or creating derivative works based on this work or any
+other Project Gutenberg-tm work. The Foundation makes no
+representations concerning the copyright status of any work in any
+country outside the United States.
+
+1.E. Unless you have removed all references to Project Gutenberg:
+
+1.E.1. The following sentence, with active links to, or other
+immediate access to, the full Project Gutenberg-tm License must appear
+prominently whenever any copy of a Project Gutenberg-tm work (any work
+on which the phrase "Project Gutenberg" appears, or with which the
+phrase "Project Gutenberg" is associated) is accessed, displayed,
+performed, viewed, copied or distributed:
+
+ This eBook is for the use of anyone anywhere in the United States and
+ most other parts of the world at no cost and with almost no
+ restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it
+ under the terms of the Project Gutenberg License included with this
+ eBook or online at www.gutenberg.org. If you are not located in the
+ United States, you'll have to check the laws of the country where you
+ are located before using this ebook.
+
+1.E.2. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is
+derived from texts not protected by U.S. copyright law (does not
+contain a notice indicating that it is posted with permission of the
+copyright holder), the work can be copied and distributed to anyone in
+the United States without paying any fees or charges. If you are
+redistributing or providing access to a work with the phrase "Project
+Gutenberg" associated with or appearing on the work, you must comply
+either with the requirements of paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 or
+obtain permission for the use of the work and the Project Gutenberg-tm
+trademark as set forth in paragraphs 1.E.8 or 1.E.9.
+
+1.E.3. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is posted
+with the permission of the copyright holder, your use and distribution
+must comply with both paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 and any
+additional terms imposed by the copyright holder. Additional terms
+will be linked to the Project Gutenberg-tm License for all works
+posted with the permission of the copyright holder found at the
+beginning of this work.
+
+1.E.4. Do not unlink or detach or remove the full Project Gutenberg-tm
+License terms from this work, or any files containing a part of this
+work or any other work associated with Project Gutenberg-tm.
+
+1.E.5. Do not copy, display, perform, distribute or redistribute this
+electronic work, or any part of this electronic work, without
+prominently displaying the sentence set forth in paragraph 1.E.1 with
+active links or immediate access to the full terms of the Project
+Gutenberg-tm License.
+
+1.E.6. You may convert to and distribute this work in any binary,
+compressed, marked up, nonproprietary or proprietary form, including
+any word processing or hypertext form. However, if you provide access
+to or distribute copies of a Project Gutenberg-tm work in a format
+other than "Plain Vanilla ASCII" or other format used in the official
+version posted on the official Project Gutenberg-tm web site
+(www.gutenberg.org), you must, at no additional cost, fee or expense
+to the user, provide a copy, a means of exporting a copy, or a means
+of obtaining a copy upon request, of the work in its original "Plain
+Vanilla ASCII" or other form. Any alternate format must include the
+full Project Gutenberg-tm License as specified in paragraph 1.E.1.
+
+1.E.7. Do not charge a fee for access to, viewing, displaying,
+performing, copying or distributing any Project Gutenberg-tm works
+unless you comply with paragraph 1.E.8 or 1.E.9.
+
+1.E.8. You may charge a reasonable fee for copies of or providing
+access to or distributing Project Gutenberg-tm electronic works
+provided that
+
+* You pay a royalty fee of 20% of the gross profits you derive from
+ the use of Project Gutenberg-tm works calculated using the method
+ you already use to calculate your applicable taxes. The fee is owed
+ to the owner of the Project Gutenberg-tm trademark, but he has
+ agreed to donate royalties under this paragraph to the Project
+ Gutenberg Literary Archive Foundation. Royalty payments must be paid
+ within 60 days following each date on which you prepare (or are
+ legally required to prepare) your periodic tax returns. Royalty
+ payments should be clearly marked as such and sent to the Project
+ Gutenberg Literary Archive Foundation at the address specified in
+ Section 4, "Information about donations to the Project Gutenberg
+ Literary Archive Foundation."
+
+* You provide a full refund of any money paid by a user who notifies
+ you in writing (or by e-mail) within 30 days of receipt that s/he
+ does not agree to the terms of the full Project Gutenberg-tm
+ License. You must require such a user to return or destroy all
+ copies of the works possessed in a physical medium and discontinue
+ all use of and all access to other copies of Project Gutenberg-tm
+ works.
+
+* You provide, in accordance with paragraph 1.F.3, a full refund of
+ any money paid for a work or a replacement copy, if a defect in the
+ electronic work is discovered and reported to you within 90 days of
+ receipt of the work.
+
+* You comply with all other terms of this agreement for free
+ distribution of Project Gutenberg-tm works.
+
+1.E.9. If you wish to charge a fee or distribute a Project
+Gutenberg-tm electronic work or group of works on different terms than
+are set forth in this agreement, you must obtain permission in writing
+from both the Project Gutenberg Literary Archive Foundation and The
+Project Gutenberg Trademark LLC, the owner of the Project Gutenberg-tm
+trademark. Contact the Foundation as set forth in Section 3 below.
+
+1.F.
+
+1.F.1. Project Gutenberg volunteers and employees expend considerable
+effort to identify, do copyright research on, transcribe and proofread
+works not protected by U.S. copyright law in creating the Project
+Gutenberg-tm collection. Despite these efforts, Project Gutenberg-tm
+electronic works, and the medium on which they may be stored, may
+contain "Defects," such as, but not limited to, incomplete, inaccurate
+or corrupt data, transcription errors, a copyright or other
+intellectual property infringement, a defective or damaged disk or
+other medium, a computer virus, or computer codes that damage or
+cannot be read by your equipment.
+
+1.F.2. LIMITED WARRANTY, DISCLAIMER OF DAMAGES - Except for the "Right
+of Replacement or Refund" described in paragraph 1.F.3, the Project
+Gutenberg Literary Archive Foundation, the owner of the Project
+Gutenberg-tm trademark, and any other party distributing a Project
+Gutenberg-tm electronic work under this agreement, disclaim all
+liability to you for damages, costs and expenses, including legal
+fees. YOU AGREE THAT YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE, STRICT
+LIABILITY, BREACH OF WARRANTY OR BREACH OF CONTRACT EXCEPT THOSE
+PROVIDED IN PARAGRAPH 1.F.3. YOU AGREE THAT THE FOUNDATION, THE
+TRADEMARK OWNER, AND ANY DISTRIBUTOR UNDER THIS AGREEMENT WILL NOT BE
+LIABLE TO YOU FOR ACTUAL, DIRECT, INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR
+INCIDENTAL DAMAGES EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH
+DAMAGE.
+
+1.F.3. LIMITED RIGHT OF REPLACEMENT OR REFUND - If you discover a
+defect in this electronic work within 90 days of receiving it, you can
+receive a refund of the money (if any) you paid for it by sending a
+written explanation to the person you received the work from. If you
+received the work on a physical medium, you must return the medium
+with your written explanation. The person or entity that provided you
+with the defective work may elect to provide a replacement copy in
+lieu of a refund. If you received the work electronically, the person
+or entity providing it to you may choose to give you a second
+opportunity to receive the work electronically in lieu of a refund. If
+the second copy is also defective, you may demand a refund in writing
+without further opportunities to fix the problem.
+
+1.F.4. Except for the limited right of replacement or refund set forth
+in paragraph 1.F.3, this work is provided to you 'AS-IS', WITH NO
+OTHER WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, INCLUDING BUT NOT
+LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR ANY PURPOSE.
+
+1.F.5. Some states do not allow disclaimers of certain implied
+warranties or the exclusion or limitation of certain types of
+damages. If any disclaimer or limitation set forth in this agreement
+violates the law of the state applicable to this agreement, the
+agreement shall be interpreted to make the maximum disclaimer or
+limitation permitted by the applicable state law. The invalidity or
+unenforceability of any provision of this agreement shall not void the
+remaining provisions.
+
+1.F.6. INDEMNITY - You agree to indemnify and hold the Foundation, the
+trademark owner, any agent or employee of the Foundation, anyone
+providing copies of Project Gutenberg-tm electronic works in
+accordance with this agreement, and any volunteers associated with the
+production, promotion and distribution of Project Gutenberg-tm
+electronic works, harmless from all liability, costs and expenses,
+including legal fees, that arise directly or indirectly from any of
+the following which you do or cause to occur: (a) distribution of this
+or any Project Gutenberg-tm work, (b) alteration, modification, or
+additions or deletions to any Project Gutenberg-tm work, and (c) any
+Defect you cause.
+
+Section 2. Information about the Mission of Project Gutenberg-tm
+
+Project Gutenberg-tm is synonymous with the free distribution of
+electronic works in formats readable by the widest variety of
+computers including obsolete, old, middle-aged and new computers. It
+exists because of the efforts of hundreds of volunteers and donations
+from people in all walks of life.
+
+Volunteers and financial support to provide volunteers with the
+assistance they need are critical to reaching Project Gutenberg-tm's
+goals and ensuring that the Project Gutenberg-tm collection will
+remain freely available for generations to come. In 2001, the Project
+Gutenberg Literary Archive Foundation was created to provide a secure
+and permanent future for Project Gutenberg-tm and future
+generations. To learn more about the Project Gutenberg Literary
+Archive Foundation and how your efforts and donations can help, see
+Sections 3 and 4 and the Foundation information page at
+www.gutenberg.org Section 3. Information about the Project Gutenberg
+Literary Archive Foundation
+
+The Project Gutenberg Literary Archive Foundation is a non profit
+501(c)(3) educational corporation organized under the laws of the
+state of Mississippi and granted tax exempt status by the Internal
+Revenue Service. The Foundation's EIN or federal tax identification
+number is 64-6221541. Contributions to the Project Gutenberg Literary
+Archive Foundation are tax deductible to the full extent permitted by
+U.S. federal laws and your state's laws.
+
+The Foundation's principal office is in Fairbanks, Alaska, with the
+mailing address: PO Box 750175, Fairbanks, AK 99775, but its
+volunteers and employees are scattered throughout numerous
+locations. Its business office is located at 809 North 1500 West, Salt
+Lake City, UT 84116, (801) 596-1887. Email contact links and up to
+date contact information can be found at the Foundation's web site and
+official page at www.gutenberg.org/contact
+
+For additional contact information:
+
+ Dr. Gregory B. Newby
+ Chief Executive and Director
+ gbnewby@pglaf.org
+
+Section 4. Information about Donations to the Project Gutenberg
+Literary Archive Foundation
+
+Project Gutenberg-tm depends upon and cannot survive without wide
+spread public support and donations to carry out its mission of
+increasing the number of public domain and licensed works that can be
+freely distributed in machine readable form accessible by the widest
+array of equipment including outdated equipment. Many small donations
+($1 to $5,000) are particularly important to maintaining tax exempt
+status with the IRS.
+
+The Foundation is committed to complying with the laws regulating
+charities and charitable donations in all 50 states of the United
+States. Compliance requirements are not uniform and it takes a
+considerable effort, much paperwork and many fees to meet and keep up
+with these requirements. We do not solicit donations in locations
+where we have not received written confirmation of compliance. To SEND
+DONATIONS or determine the status of compliance for any particular
+state visit www.gutenberg.org/donate
+
+While we cannot and do not solicit contributions from states where we
+have not met the solicitation requirements, we know of no prohibition
+against accepting unsolicited donations from donors in such states who
+approach us with offers to donate.
+
+International donations are gratefully accepted, but we cannot make
+any statements concerning tax treatment of donations received from
+outside the United States. U.S. laws alone swamp our small staff.
+
+Please check the Project Gutenberg Web pages for current donation
+methods and addresses. Donations are accepted in a number of other
+ways including checks, online payments and credit card donations. To
+donate, please visit: www.gutenberg.org/donate
+
+Section 5. General Information About Project Gutenberg-tm electronic works.
+
+Professor Michael S. Hart was the originator of the Project
+Gutenberg-tm concept of a library of electronic works that could be
+freely shared with anyone. For forty years, he produced and
+distributed Project Gutenberg-tm eBooks with only a loose network of
+volunteer support.
+
+Project Gutenberg-tm eBooks are often created from several printed
+editions, all of which are confirmed as not protected by copyright in
+the U.S. unless a copyright notice is included. Thus, we do not
+necessarily keep eBooks in compliance with any particular paper
+edition.
+
+Most people start at our Web site which has the main PG search
+facility: www.gutenberg.org
+
+This Web site includes information about Project Gutenberg-tm,
+including how to make donations to the Project Gutenberg Literary
+Archive Foundation, how to help produce our new eBooks, and how to
+subscribe to our email newsletter to hear about new eBooks.
+
diff --git a/8119-0.zip b/8119-0.zip
new file mode 100644
index 0000000..c03a92d
--- /dev/null
+++ b/8119-0.zip
Binary files differ
diff --git a/LICENSE.txt b/LICENSE.txt
new file mode 100644
index 0000000..6312041
--- /dev/null
+++ b/LICENSE.txt
@@ -0,0 +1,11 @@
+This eBook, including all associated images, markup, improvements,
+metadata, and any other content or labor, has been confirmed to be
+in the PUBLIC DOMAIN IN THE UNITED STATES.
+
+Procedures for determining public domain status are described in
+the "Copyright How-To" at https://www.gutenberg.org.
+
+No investigation has been made concerning possible copyrights in
+jurisdictions other than the United States. Anyone seeking to utilize
+this eBook outside of the United States should confirm copyright
+status under the laws that apply to them.
diff --git a/README.md b/README.md
new file mode 100644
index 0000000..2923b9b
--- /dev/null
+++ b/README.md
@@ -0,0 +1,2 @@
+Project Gutenberg (https://www.gutenberg.org) public repository for
+eBook #8119 (https://www.gutenberg.org/ebooks/8119)
diff --git a/old/sklep10.txt b/old/sklep10.txt
new file mode 100644
index 0000000..f3b3f10
--- /dev/null
+++ b/old/sklep10.txt
@@ -0,0 +1,2862 @@
+The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
+
+Copyright laws are changing all over the world. Be sure to check the
+copyright laws for your country before downloading or redistributing
+this or any other Project Gutenberg eBook.
+
+This header should be the first thing seen when viewing this Project
+Gutenberg file. Please do not remove it. Do not change or edit the
+header without written permission.
+
+Please read the "legal small print," and other information about the
+eBook and Project Gutenberg at the bottom of this file. Included is
+important information about your specific rights and restrictions in
+how the file may be used. You can also find out about how to make a
+donation to Project Gutenberg, and how to get involved.
+
+
+**Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts**
+
+**eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971**
+
+*****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!*****
+
+
+Title: Sklepy cynamonowe
+
+Author: Bruno Schulz
+
+Release Date: May, 2005 [EBook #8119]
+[Yes, we are more than one year ahead of schedule]
+[This file was first posted on June 16, 2003]
+
+Edition: 10
+
+Language: Polish
+
+Character set encoding: Codepage 1250
+
+*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
+
+
+
+
+Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by
+Polska Biblioteka Internetowa
+
+
+
+
+BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
+
+
+Spis tresci:
+
+SIERPIE NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTRA
+KSIGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Cig dalszy TRAKTAT O MANEKINACH
+Dokoczenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI
+KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
+
+
+
+
+SIERPIE
+
+1 W lipcu ojciec mj wyjeda do wd i zostawia mnie z matk i
+starszym bratem na pastw biaych od aru i oszoamiajcych dni letnich.
+Wertowalimy, odurzeni wiatem, w tej wielkiej ksidze wakacji, ktrej
+wszystkie karty paay od blasku i miay na dnie sodki do omdlenia
+misz zotych gruszek. Adela wracaa w wietliste poranki, jak Pomona z
+ognia dnia rozagwionego, wysypujc z koszyka barwn urod soca--
+lnice, pene wody pod przejrzyst skrk czerenie, tajemnicze, czarne
+winie, ktrych wo przekraczaa to, co ziszczao si w smaku; morele, w
+ktrych miszu zotym by rdze dugich popoudni; a obok tej czystej
+poezji owocw wyadowywaa nabrzmiae si i poywnoci paty misa z
+klawiatur eber cielcych, wodorosty jarzyn, niby zabite gowonogi i
+meduzy--surowy materia obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
+jaowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
+i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym pitrze kamienicy w rynku
+przechodzio co dzie na wskro cae wielkie lato: cisza drgajcych
+sojw powietrznych, kwadraty blasku nice arliwy swj sen na
+pododze; melodia katarynki, dobyta z najgbszej zotej yy dnia; dwa,
+trzy takty refrenu, granego gdzie na fortepianie, wci na nowo,
+mdlejce w socu na biaych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
+gbokiego. Po sprztaniu Adela zapuszczaa cie na pokoje, zasuwajc
+pcienne story. Wtedy barwy schodziy o oktaw gbiej, pokj napenia
+si cieniem, jakby pogrony w wiato gbi morskiej, jeszcze mtniej
+odbity w zielonych zwierciadach, a cay upa dnia oddycha na storach,
+lekko falujcych od marze poudniowej godziny. W sobotnie popoudnia
+wychodziem z matk na spacer. Z pmroku sieni wstpowao si od razu w
+soneczn kpiel dnia. Przechodnie, brodzc w zocie, mieli oczy
+zmruone od aru, jakby zalepione miodem, a podcignita grna warga
+odsaniaa im dzisa i zby. I wszyscy brodzcy w tym dniu zocistym
+mieli w grymas skwaru, jak gdyby soce naoyo swym wyznawcom jedn i
+t sam mask--zot mask bractwa sonecznego; i wszyscy, ktrzy szli
+dzi ulicami, spotykali si, mijali, starcy i modzi, dzieci i kobiety,
+pozdrawiali si w przejciu t mask, namalowan grub, zot farb na
+twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzysk mask
+kultu pogaskiego. Rynek by pusty i ty od aru, wymieciony z kurzu
+gorcymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrose z
+pustki tego placu, kipiay nad nim jasnym listowiem, bukietami
+szlachetnie uczonkowanych filigranw zielonych, jak drzewa na starych
+gobelinach. Zdawao si, e te drzewa afektuj wicher, wzburzajc
+teatralnie swe korony, aeby w patetycznych przegiciach ukaza
+wytwomo wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
+szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiay
+si refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
+rozproszonymi w gbi kolorowej pogody. Zdawao si, e cae generacje
+dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijajcy stare fasady z pleni
+tynku) obtukiway kamliw glazur, wydobywajc z dnia na dzie
+wyraniej prawdziwe oblicze domw, fizjonomi losu i ycia, ktre
+formowao je od wewntrz. Teraz okna, olepione blaskiem pustego placu,
+spay; balkony wyznaway niebu sw pustk; otwarte sienie pachniay
+chodem i winem. Kupka obdartusw, ocalaa w kcie rynku przed pomienn
+miot upau, oblegaa kawaek muru, dowiadczajc go wci na nowo
+rzutami guzikw i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krkw
+odczyta mona byo prawdziw tajemnic muru, porysowanego hieroglifami
+rys i pkni. Zreszt rynek by pusty. Oczekiwao si, e przed t sie
+sklepion z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejcych si akacyj
+osioek Samarytanina, prowadzony za uzd, a dwch pachokw zwlecze
+troskliwie chorego ma z rozpalonego sioda, aeby go po chodnych
+schodach wnie ostronie na pachnce szabasem pitro. Tak wdrowalimy
+z matk przez dwie soneczne strony rynku, wodzc nasze zaamane cienie
+po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijay powoli
+pod naszymi mikkimi i paskimi krokami--jedne bladorowe jak skra
+ludzka, inne zote i sine, wszystkie paskie, ciepe, aksamitne na
+socu, jak jakie twarze soneczne, zadeptane stopami a do niepoznaki,
+do bogiej nicoci. A wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszlimy w
+cie apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
+symbolizowaa chd balsamw, ktrym kade cierpienie mogo si tam
+ukoi. I po paru jeszcze domach ulica nie moga ju utrzyma nadal
+decorum miasta, jak chop, ktry wracajc do wsi rodzimej, rozdziewa si
+po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniajc si powoli, w miar
+zbliania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tony
+wraz z oknami, zapadnite w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu maych
+ogrdkw. Zapomniane przez wielki dzie, pleniy si bujnie i cicho
+wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, ktr przeni mogy
+za marginesem czasu, na rubieach nieskoczonego dnia. Ogromny
+sonecznik, wydwignity na potnej odydze i chory na elephantiasis,
+czeka w tej aobie ostatnich, smutnych dni ywota, uginajc si pod
+przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
+perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stay bezradne w swych
+nakrochmalonych, rowych i biaych koszulkach, bez zrozumienia dla
+wielkiej tragedii sonecznika.
+
+2 Spltany gszcz traw, chwastw, zielska i bodiakw buzuje w ogniu
+popoudnia. Huczy rojowiskiem much popoudniowa drzemka ogrodu. Zote
+ciernisko krzyczy w socu, jak ruda szaracza; w rzsistym deszczu
+ognia wrzeszcz wierszcze; strki nasion eksploduj cicho, jak koniki
+polne. A ku parkanowi kouch traw podnosi si wypukym garbem-pagrem,
+jak gdyby ogrd obrci si we nie na drug stron i grube jego,
+chopskie bary oddychaj cisz ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
+babska bujno sierpnia wyolbrzymiaa w guche zapadliska ogromnych
+opuchw, rozpanoszya si patami wochatych blach listnych, wybujaymi
+ozorami misistej zieleni. Tam te wyupiaste pauby opuchw wybauszyy
+si jak babska szeroko rozsiade, na wp poarte przez wasne oszalae
+spdnice. Tam sprzedawa ogrd za darmo najtasze krupy dzikiego bzu,
+mierdzc mydem, grub kasz babek, dzik okowit mity i wszelk
+najgorsz tandet sierpniow. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
+matecznikiem lata, w ktrym rozrosa si gupota zidiociaych chwastw,
+byo mietnisko zaroso dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia, e tam
+wanie odprawia sierpie tego lata swoj wielk pogask orgi. Na tym
+mietnisku, oparte o parkan i zaronite dzikim bzem, stao ko
+skretyniaej dziewczyny Tui. Tak nazywalimy j wszyscy. Na kupie
+mieci i odpadkw, starych garnkw, pantofli, rumowiska i gruzu stao
+zielono pomalowane ko, podparte zamiast brakujcej nogi dwiema
+starymi cegami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczae od aru, cite
+byskawicami lnicych much koskich, rozwcieczonych socem,
+trzeszczao jak od nie widzianych grzechotek, podniecajc do szau.
+Tuja siedzi przykucnita wrd tej pocieli i szmat. Wielka jej
+gowa jey si wiechciem czarnych wosw. Twarz jej jest kurczliwa jak
+miech harmonii. Co chwila grymas paczu skada t harmoni w tysic
+poprzecznych fad, a zdziwienie rozciga j z powrotem, wygadza fady,
+odsania szparki drobnych oczu i wilgotne dzisa z tymi zbami pod
+ryjowat, misist warg. Mijaj godziny pene aru i nudy, podczas
+ktrych Tuja gaworzy pgosem, drzemie, zrzdzi z cicha i chrzka.
+Muchy obsiadaj nieruchom gstym rojem. Ale z naga ta caa kupa
+brudnych gaganw, szmat i strzpw zaczyna porusza si, jakby oywiona
+chrobotem lgncych si w niej szczurw. Muchy budz si sposzone i
+podnosz wielkim, huczcym rojem, penym wciekego bzykania, byskw i
+migota. I podczas gdy gagany zsypuj si na ziemi i rozbiegaj po
+mietnisku jak sposzone szczury, wygrzebuje si z nich, odwija zwolna
+jdro, wyuszcza si rdze mietniska: na wp naga i ciemna kretynka
+dwiga si powoli i staje, podobna do boka pogaskiego, na krtkich
+dziecinnych nkach, a z napczniaej napywem zoci szyi, z
+poczerwieniaej, ciemniejcej od gniewu twarzy, na ktrej jak malowida
+barbarzyskie wykwitaj arabeski nabrzmiaych y, wyrywa si wrzask
+zwierzcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczaek
+tej pzwierzcej-pboskiej piersi. Bodiaki, spalone socem, krzycz,
+opuchy puchn i pyszni si bezwstydnym misem, chwasty lini si
+byszczcym jadem, a kretynka, ochrypa od krzyku, w konwulsji dzikiej
+uderza misistym onem z wciek zapalczywoci w pie bzu dzikiego,
+ktry skrzypi cicho pod natarczywoci tej rozpustnej chuci, zaklinany
+caym tym ndzarskim chrem do wynaturzonej, pogaskiej podnoci. Matka
+Tui wynajmuje si gospodyniom do szorowania podg. Jest to maa, ta
+jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te podogi, jodowe stoy,
+awy i szlabany, ktre w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadzia
+mnie Adela do domu tej starej Maryki. Bya wczesna poranna godzina,
+weszlimy do maej izby niebiesko bielonej, z ubit polep glinian na
+pododze, na ktrej leao wczesne soce, jaskrawote w tej ciszy
+porannej, odmierzanej przeraliwym szczkiem chopskiego zegara na
+cianie. W skrzyni na somie leaa gupia Maryka, blada jak opatek i
+cicha jak rkawiczka, z ktrej wysuna si do. I jakby korzystajc z
+jej snu, gadaa cisza, ta, jaskrawa, za cisza, monologowaa, kcia
+si, wygadywaa gono i ordynarnie swj maniacki monolog. Czas Maryki
+- czas wiziony w jej duszy, wystpi z niej straszliwie rzeczywisty i
+szed samopas przez izb, haaliwy, huczcy, piekielny, rosncy w
+jaskrawym milczeniu poranka z gonego myna-zegara, jak za mka, sypka
+mka, gupia mka wariatw.
+
+3 W jednym z tych domkw, otoczonym sztachetami brzowej barwy, toncym
+w bujnej zieleni ogrdka, mieszkaa ciotka Agata. Wchodzc do niej,
+mijalimy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwice na tyczkach, rowe,
+zielone i fioletowe, w ktrych zaklte byy cae wietlane i jasne
+wiaty, jak te idealne i szczliwe obrazy zamknite w niedocigej
+doskonaoci baniek mydlanych. W pciemnej sieni ze starymi
+oleodrukami, poartymi przez ple i olepymi od staroci,
+odnajdowalimy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni miecio si
+w dziwnie prostej syntezie ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi
+i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich
+wasnego, odrbnego czasu. Stare, mdre drzwi, ktrych ciemne
+westchnienia wpuszczay i wypuszczay tych ludzi, milczcy wiadkowie
+wchodzenia i wychodzenia matki, crek i synw--otworzyy si bezgonie
+jak odrzwia szafy i weszlimy w ich ycie. Siedzieli jakby w cieniu
+swego losu i nie bronili si--w pierwszych niezrcznych gestach
+wydalinam swoj tajemnic. Czy nie bylimy krwi i losem spokrewnieni z
+nimi? Pokj by ciemny i aksamitny od granatowych obi ze zotym
+deseniem, lecz echo dnia pomiennego drgao i tutaj jeszcze mosidzem na
+ramach obrazw, na klamkach i listwach zotych, cho przepuszczone przez
+gst ziele ogrodu. Spod ciany podniosa si ciotka Agata, wielka i
+bujna, o misie okrgym i biaym, centkowanym rud rdz piegw.
+Przysiedlimy si do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni troch
+t bezbronnoci, z jak wydali si nam bez zastrzee, i pilimy wod z
+sokiem ranym, napj przedziwny, w ktrym znalazem jakby najgbsz
+esencj tej upalnej soboty. Ciotka narzekaa. By to zasadniczy ton jej
+rozmw, gos tego misa biaego i podnego, bujajcego ju jakby poza
+granicami osoby, zaledwie lunie utrzymywanej w skupieniu, w wizach
+formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju zwielokrotnionej,
+gotowej rozpa si, rozgazi, rozsypa w rodzin. Bya to podno
+niemal samordcza, kobieco pozbawiona hamulcw i chorobliwie wybujaa.
+Zdawao si, e sam aromat mskoci, zapach dymu tytoniowego, dowcip
+kawalerski mg da impuls tej zaognionej kobiecoci do rozpustnego
+dziewordztwa. I waciwie wszystkie jej skargi na ma, na sub, jej
+troski o dzieci byy tylko kapryszeniem i dsaniem si nie zaspokojonej
+podnoci, dalszym cigiem tej opryskliwej, gniewnej i paczliwej
+kokieterii, ktr nadaremnie dowiadczaa ma. Wuj Marek, may,
+zgarbiony, o twarzy wyjaowionej z pci, siedzia w swym szarym
+bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w ktrym
+zdawa si wypoczywa. W jego szarych oczach tli si daleki ar ogrodu,
+rozpity w oknie. Czasem prbowa sabym ruchem robi jakie
+zastrzeenia, stawia opr, ale fala samowystarczalnej kobiecoci
+odrzucaa na bok ten gest bez znaczenia, przechodzia triumfalnie mimo
+niego, zalewaa szerokim swym strumieniem sabe podrygi mskoci. Byo
+co tragicznego w tej podnoci niechlujnej i nieumiarkowanej, bya
+ndza kreatury walczcej na granicy nicoci i mierci, by jaki heroizm
+kobiecoci triumfujcej urodzajnoci nawet nad kalectwem natury, nad
+insuficjencj mczyzny. Ale potomstwo ukazywao racj tej paniki
+macierzyskiej, tego szau rodzenia, ktry wyczerpywa si w podach
+nieudanych, w efemerycznej generacji fantomw bez krwi i twarzy. Wesza
+ucja, rednia, z gow nazbyt rozkwit i dojrza na dziecicym i
+pulchnym ciele o misie biaym i delikatnym. Podaa mi rczk lalkowat,
+jakby dopiero pczkujc, i zakwita od razu ca twarz, jak piwonia
+przelewajca si peni row. Nieszczliwa z powodu swych rumiecw,
+ktre bezwstydnie mwiy o sekretach menstruacji, przymykaa oczy i
+ponia si jeszcze bardziej pod dotkniciem najobojtniejszego pytania,
+gdy kade zawierao tajn aluzj do jej nadwraliwego paniestwa. Emil,
+najstarszy z kuzynw, z jasnoblond wsem, z twarz, z ktrej ycie zmyo
+jakby wszelki wyraz, spacerowa tam i z powrotem po pokoju, z rkami w
+kieszeniach fadzistych spodni. Jego strj elegancki i drogocenny nosi
+pitno egzotycznych krajw, z ktrych powrci. Jego twarz, zwida i
+zmtniaa, zdawaa si z dnia na dzie zapomina o sobie, stawa si
+bia pust cian z blad sieci yek, w ktrych jak linie na zatartej
+mapie pltay si gasnce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego
+ycia. By mistrzem sztuk karcianych, pali dugie, szlachetne fajki i
+pachnia dziwnie zapachem dalekich krajw. Z wzrokiem wdrujcym po
+dawnych wspomnieniach opowiada dziwne anegdoty, ktre w pewnym punkcie
+uryway si nagle, rozprzgay i rozwieway w nico. Wodziem za nim
+tsknym wzrokiem, pragnc, by zwrci na mnie uwag i wybawi mnie z
+udrki nudw. I w samej rzeczy zdawao mi si, e mrugn na mnie
+oczyma, wychodzc do drugiego pokoju. Podyem za nim. Siedzia nisko
+na maej kozetce, z kolanami krzyujcymi si niemal na wysokoci gowy,
+ysej jak kula bilardowa. Zdawao si, e to ubranie samo ley,
+fadziste, zmite, przerzucone przez fotel. Twarz jego bya jak
+tchnienie twarzy--smuga, ktr nieznany przechodzie zostawi w
+powietrzu. Trzyma w bladych, emaliowanych bkitnie doniach portfel, w
+ktrym co oglda. Z mgy twarzy wyonio si z trudem wypuke bielmo
+bladego oka, wabic mnie figlarnym mruganiem. Czuem do nieprzepart
+sympati. Wzi mnie midzy kolana i tasujc przed mymi oczyma wprawnymi
+domi fotografie, pokazywa wizerunki nagich kobiet i chopcw w
+dziwnych pozycjach. Staem oparty o niego bokiem i patrzyem na te
+delikatne ciaa ludzkie dalekimi, niewidzcymi oczyma, gdy fluid
+niejasnego wzburzenia, ktrym nagle zmtniao powietrze, doszed do mnie
+i zbieg mi dreszczem niepokoju, fal nagego zrozumienia. Ale
+tymczasem ta mgieka umiechu, ktra si zarysowaa pod mikkim i
+piknym jego wsem, zawizek podania, ktry napi si na jego
+skroniach pulsujc y, natenie trzymajce przez chwil jego rysy w
+skupieniu--upady z powrotem w nico i twarz odesza w nieobecno,
+zapomniaa o sobie, rozwiaa si,
+
+NAWIEDZENIE 1 Ju wwczas miasto nasze popadao coraz bardziej w
+chroniczn szaro zmierzchu, porastao na krawdziach liszajem cienia,
+puszyst pleni i mchem koloru elaza. Ledwo rozpowity z brunatnych
+dymw i mgie poranka--przechyla si dzie od razu w niskie
+bursztynowe popoudnie, stawa si przez chwil przezroczysty i zoty
+jak ciemne piwo, aeby potem zej pod wielokrotnie rozczonkowane,
+fantastyczne sklepienia kolorowych i rozlegych nocy. Mieszkalimy w
+rynku, w jednym z tych ciemnych domw o pustych i lepych fasadach,
+ktre tak trudno od siebie odrni. Daje to powd do cigych omyek.
+Gdy wszedszy raz w niewaciw sie na niewaciwe schody, dostawao
+si zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszka, gankw,
+niespodzianych wyj na obce podwrza i zapominao si o pocztkowym
+celu wyprawy, aeby po wielu dniach, wracajc z manowcw dziwnych i
+spltanych przygd, o jakim szarym wicie przypomnie sobie wrd
+wyrzutw sumienia dom rodzinny. Pene wielkich szaf, gbokich kanap,
+bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz
+bardziej popadao w stan zaniedbania wskutek opieszaoci matki,
+przesiadujcej w sklepie, i niedbalstwa smukonogiej Adeli, ktra nie
+nadzorowana przez nikogo, spdzaa dnie przed lustrami na rozwlekej
+toalecie, zostawiajc wszdzie lady w postaci wyczesanych wosw,
+grzebieni, porzuconych pantofelkw i gorsetw. Mieszkanie to nie
+posiadao okrelonej liczby pokojw, gdy nie pamitano, ile z nich
+wynajte byo obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem ktr z
+tych izb zapomnianych i znajdowano j pust; lokator dawno si
+wyprowadzi, a w nietknitych od miesicy szufladach dokonywano
+niespodzianych odkry. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w
+nocy budziy nas ich jki, wydawane pod wpywem zmory sennej. W zimie
+bya jeszcze na dworze gucha noc, gdy ojciec schodzi do tych zimnych i
+ciemnych pokojw, poszc przed sob wiec stada cieni, ulatujcych
+bokami po pododze i cianach; szed budzi ciko chrapicych z
+twardego jak kamie snu. W wietle pozostawionej przeze wiecy wywijali
+si leniwie z brudnej pocieli, wystawiali, siadajc na kach, bose i
+brzydkie nogi i z skarpetk w rce oddawali si jeszcze przez chwil
+rozkoszy ziewania--ziewania przecignitego a do lubienoci, do
+bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tgich wymiotach. W ktach
+siedziay nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione wasnym cieniem,
+ktrym obarczaa kadego ponca wieca i ktry nie odcza si od nich
+i wwczas, gdy ktry z tych paskich, bezgowych kadubw z naga
+zaczyna biec niesamowitym, pajczym biegiem. W tym czasie ojciec mj
+zacz zapada na zdrowiu. Bywao ju w pierwszych tygodniach tej
+wczesnej zimy, e spdza dnie cae w ku, otoczony flaszkami,
+pigukami i ksigami handlowymi, ktre mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
+zapach choroby osiada na dnie pokoju, ktrego tapety gstwiay
+ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodzia ze
+sklepu, bywa podniecony i skonny do sprzeczek, zarzuca jej
+niedokadnoci w prowadzeniu rachunkw, dostawa wypiekw i zapala si
+do niepoczytalnoci. Pamitam, i raz, obudziwszy si ze snu pno w
+nocy, ujrzaem go, jak w koszuli i boso biega tam i z powrotem po
+skrzanej kanapie, dokumentujc w ten sposb sw irytacj przed bezradn
+matk. W inne dni bywa spokojny i skupiony i pogra si zupenie w
+swych ksigach, zabkany gboko w labiryntach zawiych oblicze. Widz
+go w wietle kopccej lampy, przykucnitego wrd poduszek, pod wielkim
+rzebionym nadgowiem ka, z ogromnym cieniem od gowy na cianie,
+kiwajcego si w bezgonej medytacji. Chwilami wynurza gow z tych
+rachunkw, jakby dla zaczerpnicia tchu, otwiera usta, mlaska z
+niesmakiem jzykiem, ktry by suchy i gorzki, i rozglda si
+bezradnie, jakby czego szukajc. Wwczas bywao, e zbiega po cichu z
+ka w kt pokoju, pod cian, na ktrej wisia zaufany instrument. By
+to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na
+uncje i napenionej ciemnym fluidem. Mj ojciec czy si z tym
+instrumentem dug kiszk gumow, jakby krt, bolesn ppowin, i tak
+poczony z aosnym przyrzdem--nieruchomia w skupieniu, a oczy jego
+ciemniay, za na twarz przyblad wystpowa wyraz cierpienia czy
+jakiej wystpnej rozkoszy. Potem znw przychodziy dni cichej skupionej
+pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia w wietle
+lampy stoowej, wrd poduszek wielkiego oa, a pokj ogromnia gr w
+cieniu umbry, ktry go czy z wielkim ywioem nocy miejskiej za oknem
+- czu, nie patrzc, e przestrze obrasta go pulsujc gstwin tapet,
+pen szeptw, sykw i seplenie. Sysza, nie patrzc, t zmow pen
+porozumiewawczych mrugni perskich oczu, rozwijajcych si wrd
+kwiatw maowin usznych, ktre suchay, i ciemnych ust, ktre si
+umiechay. Wwczas pogra si pozornie jeszcze bardziej w prac,
+liczy i sumowa, bojc si zdradzi ten gniew, ktry w nim wzbiera, i
+walczc z pokus, eby z nagym krzykiem nie rzuci si na olep za
+siebie i nie pochwyci penych garci tych kdzierzawych arabesek, tych
+pkw oczu i uszu, ktre noc wyroia ze siebie i ktre rosy i
+zwielokrotniay si, wymajaczajc coraz nowe pdy i odnogi z
+macierzystego ppka ciemnoci. I uspokaja si dopiero, gdy z odpywem
+nocy tapety widy, zwijay si, gubiy licie i kwiaty i przerzedzay
+si jesiennie, przepuszczajc dalekie witanie. Wtedy wrd wiergotu
+tapetowych ptakw, w tym zimowym wicie zasypia na par godzin
+gstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawa si by pogronym
+w zawiych konto-korrentach--myl jego zapuszczaa si tajnie w
+labirynty wasnych wntrznoci. Wstrzymywa oddech i nasuchiwa. I gdy
+wzrok jego wraca zbielay i mtny z tamtych gbin, uspokaja go
+umiechem. Nie wierzy jeszcze i odrzuca jak absurd te uroszczenia, te
+propozycje, ktre na napieray. Za dnia byy to jakby rozumowania i
+perswazje, dugie, monotonne rozwaania prowadzone pgosem i pene
+humorystycznych interiudiw, filuternych przekomarza. Ale noc
+podnosiy si te gosy namitniej. danie wracao coraz wyraniej i
+doniosej i syszelimy, jak rozmawia z Bogiem, proszc si jak gdyby i
+wzbraniajc przed czym, co natarczywie dao i domagao si. A pewnej
+nocy podnis si ten gos gronie i nieodparcie, dajc, aby mu da
+wiadectwo usty i wntrznociami swymi. I usyszelimy, jak duch we
+wstpi, jak podnosi si z ka, dugi i rosncy gniewem proroczym,
+dawic si haaliwymi sowy, ktre wyrzuca jak mitralieza.
+Syszelimy omot walki i jk ojca, jk tytana ze zamanym biodrem,
+ktry jeszcze urga. Nie widziaem nigdy prorokw Starego Testamentu,
+ale na widok tego ma, ktrego gniew boy obali, rozkraczonego szeroko
+na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmur
+rozpaczliwych amacw, nad ktrymi wyej jeszcze unosi si gos jego,
+obcy i twardy--zrozumiaem gniew boy witych mw. By to dialog
+grony jak mowa piorunw. amace rak jego rozryway niebo na sztuki, a
+w szczelinach ukazywaa si twarz Jehowy, wzdta gniewem i plujca
+przeklestwa. Nie patrzc widziaem go, gronego Demiurga, jak lec na
+ciemnociach jak na Synaju, wsparszy potne donie na karniszu
+firanek, przykada ogromn twarz do grnych szyb okna, na ktrych
+paszczy si potwornie misisty nos jego. Syszaem jego gos w
+przerwach proroczej tyrady mego ojca, syszaem te potne warknicia
+wzdtych warg, od ktrych szyby brzczay, mieszajce si z wybuchami
+zakl, lamentw, grb mego ojca. Czasami gosy przycichay i zymay
+si z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchay
+wielkim zgiekliwym haasem, burz zmieszanych szlochw i przeklestw. Z
+naga otworzyo si okno ciemnym ziewniciem i pachta ciemnoci wiona
+przez pokj. W wietle byskawicy ujrzaem ojca mego w rozwianej
+bielinie, jak ze straszliwym przeklestwem wylewa potnym chlustem w
+okno zawarto nocnika w noc szumic jak muszla. 2 Mj ojciec powoli
+zanika, wid w oczach. Przykucnity pod wielkimi poduszkami, dziko
+nastroszony kpami siwych wosw, rozmawia z sob pgosem, pogrony
+cay w jakie zawie wewntrzne afery. Zdawa si mogo, e osobowo
+jego rozpada si na wiele pokconych i rozbienych jani, gdy kci
+si ze sob gono, pertraktowa usilnie i namitnie, przekonywa i
+prosi, to znowu zdawa si przewodniczy zgromadzeniu wielu
+interesantw, ktrych usiowa z caym nakadem arliwoci i swady
+pogodzi. Ale za kadym razem te haaliwe zebrania, pene gorcych
+temperamentw, rozpryskiway si przy kocu, wrd kltw, zorzecze i
+obelg. Potem przyszed okres jakiego uciszenia, ukojenia wewntrznego,
+bogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozoone byy na ku, na
+stole, na pododze i jaki benedyktyski spokj pracy zalega w wietle
+lampy nad bia pociel ka, nad pochylon siw gow mego ojca. Ale
+gdy matka pnym wieczorem wracaa ze sklepu, ojciec oywia si,
+przywoywa j do siebie i z dum pokazywa jej wietne, kolorowe
+odbijanki, ktrymi skrztnie wylepi stronice ksigi gwnej.
+Zauwaylimy wwczas wszyscy, e ojciec zacz z dnia na dzie male jak
+orzech, ktry zsycha si wewntrz upiny. Zanikowi temu nie towarzyszy
+bynajmniej upadek si. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwo
+zdaway si poprawia. Czsto mia si teraz gono i szczebiotliwie,
+zanosi si wprost od miechu, albo te puka w ko i odpowiada sobie
+prosz w rnych tonacjach, caymi godzinami. Od czasu do czasu zazi
+z ka, wspina si na szaf i przykucnity pod sufitem porzdkowa co
+w starych gratach, penych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawia sobie dwa
+krzesa naprzeciw siebie i wspierajc si rkami o porcze, buja si
+nogami wstecz i naprzd, szukajc rozpromienionymi oczyma w naszych
+twarzach wyrazw podziwu i zachty. Z Bogiem, zdaje si, pogodzi si
+zupenie. Niekiedy w nocy ukazywaa si twarz brodatego Demiurga w oknie
+sypialni, oblana ciemn purpur bengalskiego wiata, i patrzya przez
+chwil dobrotliwie na upionego gboko, ktrego piewne chrapanie
+zdawao si wdrowa daleko po nieznanych obszarach wiatw sennych.
+Podczas dugich, pciemnych popoudni tej pnej zimy ojciec mj
+zapada od czasu do czasu na cae godziny w gsto zastawione gratami
+zakamarki, szukajc czego zawzicie. I nieraz bywao podczas obiadu,
+gdy zasiadalimy wszyscy do stou, brako ojca. Wwczas matka musiaa
+dugo woa Jakubie! i stuka yk w st, zanim wylaz z jakiej
+szafy, oblepiony szmatami pajczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i
+pogronym w zawiych, a jemu tylko wiadomych sprawach, ktre go
+zaprztay. Czasem wdrapywa si na karnisz i przybiera nieruchom poz
+symetrycznie do wielkiego wypchanego spa, ktry po drugiej stronie okna
+zawieszony by na cianie. W tej nieruchomej, przykucnitej pozie, z
+wzrokiem zamglonym i z min chytrze umiechnit trwa godzinami, aeby
+z naga przy czyim wejciu zatrzepota rkoma jak skrzydami i zapia
+jak kogut. Przestalimy zwraca uwag na te dziwactwa, w ktre si z
+dnia na dzie gbiej wpltywa. Wyzbyty jakby zupenie cielesnych
+potrzeb, nie przyjmujc tygodniami pokarmu, pogra si z dniem kadym
+gbiej w zawie i dziwaczne afery, dla ktrych nie mielimy
+zrozumienia. Niedosigy dla naszych perswazji i prb, odpowiada
+urywkami swego wewntrznego monologu, ktrego przebiegu nic z zewntrz
+zmci nie mogo. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie oywiony, z
+wypiekami na suchych policzkach nie zauwaa nas i przeocza.
+Przywyklimy do jego nieszkodliwej obecnoci, do jego cichego
+gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego wiegotu, ktrego
+trele przebiegay niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy ju znika
+niekiedy na wiele dni, podziewa si gdzie w zapadych zakamarkach
+mieszkania i nie mona go byo znale. Stopniowo te zniknicia
+przestay sprawia na nas wraenie, przywyklimy do nich i kiedy po
+wielu dniach znw si pojawia, o par cali mniejszy i chudszy, nie
+zatrzymywao to na duej naszej uwagi. Przestalimy po prostu bra go w
+rachub, tak bardzo oddali si od wszystkiego, co ludzkie i co
+rzeczywiste. Wze po wle odlunia si od nas, punkt po punkcie gubi
+zwizki czce go ze wsplnot ludzk. To, co jeszcze z niego
+pozostao, to troch cielesnej powoki i ta gar bezsensownych dziwactw
+- mogy znikn pewnego dnia, tak samo nie zauwaone jak szara kupka
+mieci, gromadzca si w kcie, ktr Adela co dzie wynosia na
+mietnik.
+
+PTAKI Nadeszy te, pene nudy dni zimowe. Zrudzia ziemi pokrywa
+dziurawy, przetarty, za krtki obrus niegu. Na wiele dachw nie
+starczyo go i stay czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjce
+w sobie zakopcone przestrzenie strychw--czarne, zwglone katedry,
+najeone ebrami krokwi, patwi i bantw--ciemne puca wichrw
+zimowych. Kady wit odkrywa nowe kominy i dymniki, wyrose w nocy,
+wydte przez wicher nocny, czarne piszczaki organw diabelskich.
+Kominiarze nie mogli opdzi si od wron, ktre na ksztat ywych
+czarnych lici obsiaday wieczorem gazie drzew pod kocioem, odryway
+si znw, trzepocc, by wreszcie przylgn, kada do waciwego miejsca
+na waciwej gazi, a o wicie ulatyway wielkimi stadami--tumany
+sadzy, patki kopciu, falujce i fantastyczne, plamic migotliwym
+krakaniem mtnote smugi witu. Dni stwardniay od zimna i nudy, jak
+zeszoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tpymi noami, bez apetytu,
+z leniw sennoci. Ojciec nie wychodzi ju z domu. Pali w piecach,
+studiowa nigdy niezgbion istot ognia, wyczuwa sony, metaliczny
+posmak i wdzony zapach zimowych pomieni, chodn pieszczot
+salamander, licych byszczc sadz w gardzieli komina. Z zamiowaniem
+wykonywa w owych dniach wszystkie reparatury w grnych regionach
+pokoju. O kadej porze dnia mona go byo widzie, jak--przykucnity na
+szczycie drabiny--majstrowa co przy suficie, przy kamiszach wysokich
+okien, przy kulach i acuchach lamp wiszcych. Zwyczajem malarzy
+posugiwa si drabin jak ogromnymi szczudami i czu si dobrze w tej
+ptasiej perspektywie, w pobliu malowanego nieba, arabesek i ptakw
+sufitu. Od spraw praktycznego ycia oddala si coraz bardziej. Gdy
+matka, pena troski i zmartwienia z powodu jego stanu, staraa si go
+wcign w rozmow o interesach, o patnociach najbliszego ultimo,
+sucha jej z roztargnieniem, peen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej
+twarzy. I bywao, e przerywa jej nagle zaklinajcym gestem rki, aeby
+pobiec w kt pokoju, przylgn uchem do szpary w pododze i z
+podniesionymi palcami wskazujcymi obu rk, wyraajcymi najwysz
+wano badania--nasuchiwa. Nie rozumielimy wwczas jeszcze smutnego
+ta tych ekstrawagancji, opakanego kompleksu, ktry dojrzewa w gbi.
+Matka nie miaa na adnego wpywu, natomiast wielk czci i uwag
+darzy Adel. Sprztanie pokoju byo dla wielk i wan ceremoni,
+ktrej nie zaniedbywa nigdy by wiadkiem, ledzc z mieszanin strachu
+i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej
+czynnociom przypisywa gbsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna
+modymi i miaymi ruchami posuwaa szczotk na dugim drku po
+pododze, byo to niemal ponad jego siy. Z oczu jego lay si wwczas
+zy, twarz zanosia si od cichego miechu, a ciaem wstrzsa rozkoszny
+spazm orgazmu. Jego wraliwo na askotki dochodzia do szalestwa.
+Wystarczyo, by Adela skierowaa do palec ruchem oznaczajcym
+askotanie, a ju w dzikim popochu ucieka przez wszystkie pokoje,
+zatrzaskujc za sob drzwi, by wreszcie w ostatnim pa brzuchem na
+ko i wi si w konwulsjach miechu pod wpywem samego obrazu
+wewntrznego, ktremu nie mg si oprze. Dziki temu miaa Adela nad
+ojcem wadz niemal nieograniczon. W tym to czasie zauwaylimy u ojca
+po raz pierwszy namitne zainteresowanie dla zwierzt. Bya to
+pocztkowo namitno myliwego i artysty zarazem, bya moe take
+gbsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych
+form ycia, eksperymentowanie w nie wyprbowanych rejestrach bytu.
+Dopiero w pniejszej fazie wzia sprawa ten niesamowity, zapltany,
+gboko grzeszny i przeciwny naturze obrt, ktrego lepiej nie wywleka
+na wiato dzienne. Zaczo si to od wylgania jaj ptasich. Z wielkim
+nakadem trudu i pienidzy sprowadza ojciec z Hamburga, z Holandii, z
+afrykaskich stacji zoologicznych zapodnione jaja ptasie, ktre dawa
+do wylgania ogromnym kurom belgijskim. By to proceder nader zajmujcy
+i dla mnie--to wykluwanie si pisklt, prawdziwych dziwotworw w
+ksztacie i ubarwieniu. Nie podobna byo dopatrzy si w tych monstrach
+o ogromnych, fantastycznych dziobach, ktre natychmiast po urodzeniu
+rozdzieray si szeroko, syczc arocznie czeluciami garda, w tych
+jaszczurach o wtym, nagim ciele garbusw--przyszych pawi, baantw,
+guszcw i kondorw. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot
+podnosi na cienkich szyjach lepe, bielmem zarosle gowy, kwaczc
+bezgonie z niemych gardzieli. Mj ojciec chodzi wzdu pek w
+zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdu inspektw z kaktusami, i wywabia
+z nicoci te pcherze lepe, pulsujce yciem, te niedone brzuchy,
+przyjmujce wiat zewntrzny tylko w formie jedzenia, te narole ycia,
+pnce si omackiem ku wiatu. W par tygodni pniej, gdy te lepe
+pczki ycia pky do wiata, napeniy si pokoje kolorowym pogwarem,
+migotliwym wiergotem swych nowych mieszkacw. Obsiaday one karnisze
+firanek, gzymsy szaf, gniedziy si w gstwinie cynowych gazi i
+arabesek wieloramiennych lamp wiszcych. Gdy ojciec studiowa wielkie
+ornitologiczne kompendia i wertowa kolorowe tablice, zdaway si
+ulatywa z nich te pierzaste fantazmaty i napenia pokj kolorowym
+trzepotem, patami purpury, strzpami szafiru, grynszpanu i srebra.
+Podczas karmienia tworzyy one na pododze barwn, falujc grzdk,
+dywan ywy, ktry za czyim niebacznym wejciem rozpada si, rozlatywa
+w ruchome kwiaty, trzepocce w powietrzu, aby w kocu rozmieci si w
+grnych regionach pokoju. W pamici pozosta mi szczeglnie jeden
+kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujaej
+narolami. By to chudy asceta, lama buddyjski, peen niewzruszonej
+godnoci w caym zachowaniu, kierujcy si elaznym ceremoniaem swego
+wielkiego rodu. Gdy siedzia naprzeciw ojca, nieruchomy w swej
+monumentalnej pozycji odwiecznych bstw egipskich, z okiem zawleczonym
+biaawym bielmem, ktre zasuwa z boku na renice, aeby zamkn si
+zupenie w kontemplacji swej dostojnej samotnoci--wydawa si ze swym
+kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciaa,
+cigien i pomarszczonej twardej skry, ta sama twarz wyscha i
+kocista, te same zrogowaciae, gbokie oczodoy. Nawet rce, silne w
+wzach, dugie, chude donie ojca, z wypukymi paznokciami, miay swj
+analogon w szponach kondora. Nie mogem si oprze wraeniu, widzc go
+tak upionego, e mam przed sob mumi--wysch i dlatego pomniejszon
+mumi mego ojca. Sdz, e i uwagi matki nie uszo to przedziwne
+podobiestwo, chocia nigdy nie poruszalimy tego tematu.
+Charakterystyczne jest, e kondor uywa wsplnego z moim ojcem naczynia
+nocnego. Nie poprzestajc na wylganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec
+mj urzdza na strychu wesela ptasie, wysya swatw, uwizywa w
+lukach i dziurach strychu pontne, stsknione narzeczone i osign w
+samej rzeczy to, e dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy,
+sta si prawdziw gospod ptasi, ark Noego, do ktrej zlatyway si
+wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet dugo po
+zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywaa si w wiecie ptasim ta
+tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wdrwek spaday nieraz na
+nasz dach cae chmary urawi, pelikanw, pawi i wszelkiego ptactwa.
+Impreza ta wzia jednak niebawem--po krtkiej wietnoci--smutny
+obrt. Wkrtce okazaa si bowiem konieczna translokacja ojca do dwch
+pokojw na poddaszu, ktre suyy za rupieciarnie. Stamtd dochodzi
+ju o wczesnym wicie zmieszany klangor gosw ptasich. Drewniane puda
+pokojw na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,
+dwiczay cae od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak
+stracilimy ojca z widoku na przecig kilku tygodni. Rzadko tylko
+schodzi do mieszkania i wtedy moglimy zauway, e zmniejszy si
+jakoby, schud i skurczy. Niekiedy przez zapomnienie zrywa si z
+krzesa przy stole i trzepic rkoma jak skrzydami, wydawa pianie
+przecige, a oczy zachodziy mu mg bielma. Potem, zawstydzony, mia
+si razem z nami i stara si ten incydent obrci w art. Pewnego razu
+w okresie generalnych porzdkw zjawia si niespodzianie Adela w
+pastwie ptasim ojca. Stanwszy we drzwiach, zaamaa rce nad fetorem,
+ktry si unosi w powietrzu, oraz nad kupami kau, zalegajcego
+podogi, stoy i meble. Szybko zdecydowana otworzya okno, po czym przy
+pomocy dugiej szczotki wprawia ca mas ptasi w wirowanie. Wzbi si
+piekielny tuman pir, skrzyde i krzyku, w ktrym Adela, podobna do
+szalejcej Menady, zakrytej mycem swego tyrsu, taczya taniec
+zniszczenia. Razem z ptasi gromad ojciec mj, trzepic rkoma, w
+przeraeniu prbowa wznie si w powietrze. Zwolna przerzedza si
+tuman skrzydlaty, a w kocu na pobojowisku zostaa sama Adela,
+wyczerpana, dyszca, oraz mj ojciec z min zafrasowan i zawstydzon,
+gotw do przyjcia kadej kapitulacji. W chwil pniej schodzi mj
+ojciec ze schodw swojego dominium--czowiek zamany, krl-banita,
+ktry straci tron i krlowanie.
+
+MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca bya ostatnim wybuchem kolorowoci,
+ostatnim i wietnym kontrmarszem fantazji, ktry ten niepoprawny
+improwizator, ten fechtmistrz wyobrani poprowadzi na szace i okopy
+jaowej i pustej zimy. Dzi dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z
+jakim sam jeden wyda on wojn bezbrzenemu ywioowi nudy drtwicej
+miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony
+broni ten m przedziwny straconej sprawy poezji. By on cudownym
+mynem, w ktrego leje sypay si otrby pustych godzin, aeby w jego
+trybach zakwitn wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale
+przywykli do wietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora,
+bylimy skonni zapoznawa warto jego suwerennej magii, ktra nas
+ratowaa od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotka aden wyrzut
+za jej bezmylny i tpy wandalizm. Przeciwnie, czulimy jakie niskie
+zadowolenie, haniebn satysfakcj z ukrcenia tych wybujaoci, ktrych
+kosztowalimy akomie do syta, aeby potem uchyli si perfidnie od
+odpowiedzialnoci za nie. A moe by w tej zdradzie i tajny pokon w
+stron zwyciskiej Adeli, ktrej przypisywalimy niejasno jak misje i
+posannictwo si wyszego rzdu. Zdradzony przez wszystkich, wycofa si
+ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chway. Bez skrzyowania szpad
+odda w rce wroga domen swej byej wietnoci. Dobrowolny banita
+usun si do pustego pokoju na kocu sieni i oszacowa si tam
+samotnoci. Zapomnielimy o nim. Obiega nas znowu ze wszech stron
+aobna szaro miasta, zakwitajc w oknach ciemnym liszajem witw,
+pasoytniczym grzybem zmierzchw, rozrastajcym si w puszyste futro
+dugich nocy zimowych. Tapety pokojw, rozlunione bogo za tamtych dni
+i otwarte dla kolorowych lotw owej skrzydlatej czeredy, zamkny si
+znw w sobie, zgstniay plczc si w monotonii gorzkich monologw.
+Lampy poczerniay i zwidy jak stare osty i bodiaki. Wisiay teraz
+osowiae i zgryliwe, dzwonic cicho krysztakami szkieek, gdy kto
+przeprawia si omackiem przez zmierzch pokoju. Na prno wetkna Adela
+we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe wiece, nieudolny surogat, blade
+wspomnienie wietnych iluminacji, ktrymi kwity niedawno wiszce ich
+ogrody. Ach! gdzie byo to wiegotliwe pczkowanie, to owocowanie
+popieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z ktrych jak z
+pkajcych czarodziejskich tortw ulatyway skrzydlate fantazmaty,
+rozbijajce powietrze na talie kart magicznych, rozsypujc je w kolorowe
+oklaski, sypice si gstymi uskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni,
+metalicznych poyskw, rysujc w powietrzu linie i arabeski, migotliwe
+lady lotw i koowa, rozwijajc kolorowe wachlarze trzepotw,
+utrzymujce si dugo po przelocie w bogatej i byskotliwej atmosferze,
+Jeszcze teraz kryy si w gbi zszarzaej aury echa i moliwoci
+barwnych rozbyskw, lecz nikt nie nawierca fletem, nie dowiadcza
+widrem zmtniaych sojw powietrznych. Tygodnie te stay pod znakiem
+dziwnej sennoci. ka cay dzie nie zacielone, zawalone pociel
+zmit i wytarzan od cikich snw, stay jak gbokie odzie gotowe do
+odpywu w mokre i zawie labirynty jakiej czarnej, bezgwiezdnej
+Wenecji. O guchym wicie Adela przynosia nam kaw. Ubieralimy si
+leniwie w zimnych pokojach, przy wietle wiecy odbitej wielokrotnie w
+czar-nych szybach okien. Poranki te byy pene bezadnego krztania si,
+rozwlekego szukania w rnych szufladach i szafach. Po caym mieszkaniu
+sycha byo kapanie pantofelkw Adeli. Subiekci zapalali latarnie,
+brali z rk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gst, wirujc
+ciemno. Matka nie moga doj do adu z toalet. wiece dogasay w
+lichtarzu. Adela przepadaa gdzie w odlegych pokojach lub na strychu,
+gdzie rozwieszaa bielizn. Nie mona jej si byo dowoa. Mody
+jeszcze, mtny i brudny ogie w piecu liza zimne, byszczce narole
+sadzy w gardzieli komina. wieca gasa, pokj pogra si w ciemnoci.
+Z gowami na obrusie stou, wrd resztek niadania zasypialimy na wp
+ubrani. Lec twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoci, odpywalimy na
+jego falistym oddechu w bezgwiezdn nico. Budzio nas gone
+sprztanie Adeli. Matka nie moga upora si z toalet. Nim skoczya
+czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybiera kolor
+zotawego dymu. Przez chwil z tych dymnych miodw, z tych mtnych
+bursztynw mogy si rozpowi kolory najpikniejszego popoudnia. Ale
+szczliwy moment mija, amalgamat witu przekwita, wezbrany ferment
+dnia, ju niemal docigy, opada z powrotem w bezsiln szaro.
+Zasiadalimy do stou, subiekci zacierali czerwone z zimna rce i nagle
+proza ich rozmw sprowadzaa od razu peny dzie, szary i pusty wtorek,
+dzie bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia si na stole pmisek
+z ryb w szklistej galarecie, dwie due ryby lece bok przy boku, gow
+do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawalimy w nich herb owego dnia,
+emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieralimy go
+pospiesznie midzy siebie, peni ulgi, e dzie odzyska w nim sw
+fizjonomi. Subiekci spoywali go z namaszczeniem, z powag
+kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi si po pokoju. A gdy
+wytarli buk ostatek galarety ze swych talerzy, rozwaajc w myli
+heraldyk nastpnych dni tygodnia, i na pmisku zostaway tylko gowy z
+wygotowanymi oczyma--czulimy wszyscy, e dzie zosta wsplnymi siami
+pokonany i e reszta nie wchodzia ju w rachub. W samej rzeczy z
+reszt t, wydan na jej ask, Adela nie robia sobie dugich
+ceregieli. Wrd brzku garnkw i chlustw zimnej wody likwidowaa z
+energi tych par godzin do zmierzchu, ktre matka przesypiaa na
+otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano ju sceneri wieczoru.
+Polda i Paulina, dziewczta do szycia, rozgospodarowyway si w niej z
+rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodzia do pokoju
+milczca, nieruchoma pani, dama z kakw i ptna, z czarn drewnian
+gak zamiast gowy. Ale ustawiona w kcie, midzy drzwiami a piecem, ta
+cicha dama stawaa si pani sytuacji. Ze swego kta, stojc nieruchomo,
+nadzorowaa w milczeniu prac dziewczt. Pena krytycyzmu i nieaski
+przyjmowaa ich starania i umizgi, z jakimi przyklkay przed ni,
+przymierzajc fragmenty sukni, znaczone bia fastryg. Obsugiway z
+uwag i cierpliwoci milczcy idol, ktrego nic zadowoli nie mogo.
+Ten moloch by nieubagany, jak tylko kobiece molochy by potrafi, i
+odsya je wci na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smuke,
+podobne do szpuli drewnianych, z ktrych odwijay si nici, i tak
+ruchliwe jak one, manipuloway zgrabnymi ruchami nad t kup jedwabiu i
+sukna, wcinay si szczkajcymi noycami w jej kolorow mas, furkotay
+maszyn, depcc peda lakierkow, tani nk, a dookoa nich rosa kupa
+odpadkw, rnokolorowych strzpw i szmatek, jak wyplute uski i plewy
+dookoa dwch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczki noyc
+otwieray si ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptakw.
+Dziewczta deptay nieuwanie po barwnych obrzynkach, brodzc
+niewiadomie niby w mietniku moliwego jakiego karnawau, w rupieciami
+jakiej wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepyway si ze
+szmatek z nerwowym miechem, askotay oczyma zwierciada. Ich dusze,
+szybkie czarodziejstwo ich rk byo nie w nudnych sukniach, ktre
+zostaway na stole, ale w tych setkach odstrzygni, w tych wirach
+lekkomylnych i pochych, ktrymi zasypa mogy cale miasto, jak
+kolorow fantastyczn nieyc. Nagle byo im gorco i otwieray okno,
+aeby w niecierpliwoci swej samotni, w godzie obcych twarzy,
+przynajmniej bezimienn twarz zobaczy, do okna przycinit. Wachloway
+rozpalone swe policzki przed wzbierajc firankami noc zimow--
+odsaniay ponce dekolty, pene nienawici do siebie i rywalizacji,
+gotowe stan do walki o tego pierrota, ktrego by ciemny powiew nocy
+przywia na okno. Ach! jak mao wymagay one od rzeczywistoci. Miay
+wszystko w sobie, miay nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byby im
+wystarczy pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa sowa, na ktre od
+dawna czekay, by mc wpa w sw rol dawno przygotowan, z dawna
+toczc si na usta, pen sodkiej i strasznej goryczy, ponoszc
+dziko, jak stronice romansu poykane noc wraz ze zami ronionymi na
+wypieki lic. Podczas jednej ze swych wdrwek wieczornych po mieszkaniu,
+przedsibranych pod nieobecno Adeli, natkn si mj ojciec na ten
+cichy seans wieczorny. Przez chwil sta w ciemnych drzwiach przylegego
+pokoju, z lamp w rku, oczarowany scen pen gorczki i wypiekw, t
+idyll z pudru, kolorowej bibuki i atropiny, ktrej jako to pene
+znaczenia podoona bya noc zimowa, oddychajca wrd wzdtych firanek
+okna. Nakadajc okulary, zbliy si w paru krokach i obszed dookoa
+dziewczta, owiecajc je podniesion w rku lamp. Przecig z otwartych
+drzwi podnis firanki u okna, panienki daway si oglda, krcc si w
+biodrach, polniewajc emali oczu, lakiem skrzypicych pantofelkw,
+sprzczkami podwizek pod wzdt od wiatru sukienk; szmatki jy umyka
+po pododze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec
+mj przyglda si uwanie prychajcym osbkom, szepcc pgosem:--
+Genus avium... jeli si nie myl, scansores albo pistacci... w
+najwyszym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stao si
+pocztkiem caej serii seansw, podczas ktrych ojciec mj zdoa rycho
+oczarowa obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoci. Odpacajc
+si za pen galanterii i dowcipu konwersacj, ktr zapenia im pustk
+wieczorw--dziewczta pozwalay zapalonemu badaczowi studiowa
+struktur swych szczupych i tandetnych ciaek. Dziao si to w toku
+konwersacji, z powag i wytwornoci, ktra najryzykowniejszym punktom
+tych bada odbieraa dwuznaczny ich pozr. Odsuwajc poczoszk z kolana
+Pauliny i studiujc rozmiowanymi oczyma zwiz i szlachetn
+konstrukcj przegubu, ojciec mj mwi:--Jake pena uroku i jak
+szczliwa jest forma bytu, ktr panie obray. Jake pikna i prosta
+jest teza, ktr dano wam swym yciem ujawni. Lecz za to z jakim
+mistrzostwem, z jak finezj wywizuj si panie z tego zadania. Gdybym
+odrzucajc respekt przed Stwrc, chcia si zabawi w krytyk
+stworzenia, woabym:--mniej treci, wicej formy! Ach, jakby uly
+wiatu ten ubytek treci. Wicej skromnoci w zamierzeniach, wicej
+wstrzemiliwoci w pretensjach--panowie demiurdzy--a wiat byby
+doskonalszy!--woa mj ojciec akurat w momencie, gdy do jego
+wyuskiwaa bia ydk Pauliny z uwizi poczoszki. W tej chwili Adela
+stana w otwartych drzwiach jadalni, niosc tac z podwieczorkiem. Byo
+to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potg od czasu wielkiej rozprawy.
+My wszyscy, ktrzy asystowalimy przy tym spotkaniu, przeylimy chwil
+wielkiej trwogi. Byo nam nadwyraz przykro by wiadkami nowego
+upokorzenia i tak ju ciko dowiadczonego ma. Mj ojciec powsta z
+klczek bardzo zmieszany, fal po fali zabarwiaa si jego twarz coraz
+ciemniej napywem wstydu. Ale Adela znalaza si niespodzianie na
+wysokoci sytuacji. Podesza z umiechem do ojca i daa mu prztyczka w
+nos. Na to haso Polda i Paulina klasny rado-nie w donie, zatupotay
+nkami i uwiesiwszy si z obu stron u ramion ojca, obtaczyy z nim
+st dookoa. W ten sposb, dziki dobremu sercu dziewczt, rozwia si
+zarodek przykrego konfliktu w oglnej wesooci. Oto jest pocztek
+wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, ktre mj ojciec, natchniony
+urokiem tego maego i niewinnego audytorium, odbywa w nastpnych
+tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetkniciu z
+niezwykym tym czowiekiem rzeczy wszystkie cofay si niejako do
+korzenia swego bytu, odbudowyway swe zjawisko a do metafizycznego
+jdra, wracay niejako do pierwotnej idei, aeby w tym punkcie
+sprzeniewierzy si jej i przechyli w te wtpliwe, ryzykowne i
+dwuznaczne regiony, ktre nazwiemy tu krtko regionami wielkiej herezji.
+Nasz herezjarcha szed wrd rzeczy jak magnetyzer, zaraajc je i
+uwodzc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwa i Paulin jego
+ofiar? Staa si ona w owych dniach jego uczennic, adeptk jego
+teoryj, modelem jego eksperymentw. Tutaj postaram si wyoy z
+naleyt ostronoci, i unikajc zgorszenia, t nader kacersk
+doktryn, ktra optaa wwczas na dugie miesice mego ojca i opanowaa
+wszystkie jego poczynania.
+
+TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTRA KSIGA RODZAJU Demiurgos--mwi mj
+ojciec--nie posiad monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem
+wszystkich duchw. Materii dana jest nieskoczona podno,
+niewyczerpana moc yciowa i zarazem uwodna sia pokusy, ktra nas nci
+do formowania. W gbi materii ksztatuj si niewyrane umiechy,
+zawizuj si napicia, zgszczaj si prby ksztatw. Caa materia
+faluje od nieskoczonych moliwoci, ktre przez ni przechodz mdymi
+dreszczami. Czekajc na oywcze tchnienie ducha, przelewa si ona w
+sobie bez koca, kusi tysicem sodkich okrglizn i mikkoci, ktre z
+siebie w lepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona wasnej inicjatywy,
+lubienie podatna, po kobiecemu plastyczna, ulega wobec wszystkich
+impulsw--stanowi ona teren wyjty spod prawa, otwarty dla wszelkiego
+rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmw, domen wszelkich naduy i
+wtpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejsz i
+najbezbronniejsz istot w kosmosie. Kady moe j ugniata, formowa,
+kademu jest posuszna. Wszystkie organizacje materii s nietrwae i
+lune, atwe do uwstecznienia i rozwizania. Nie ma adnego za w
+redukcji ycia do form innych i nowych. Zabjstwo nie jest grzechem.
+Jest ono nieraz koniecznym gwatem wobec opornych i skostniaych form
+bytu, ktre przestay by zajmujce. W interesie ciekawego i wanego
+eksperymentu moe ono nawet stanowi zasug. Tu jest punkt wyjcia dla
+nowej apologii sadyzmu. Mj ojciec by niewyczerpany w gloryfikacji tego
+przedziwnego elementu, jakim bya materia.--Nie ma materii martwej--
+naucza--martwota jest jedynie pozorem, za ktrym ukrywaj si nieznane
+formy ycia. Skala tych form jest nieskoczona, a odcienie i niuanse
+niewyczerpane. Demiurgos by w posiadaniu wanych i ciekawych recept
+twrczych. Dziki nim stworzy on mnogo rodzajw, odnawiajcych si
+wasn si. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostan
+zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdy jeliby nawet te
+klasyczne metody kreacji okazay si raz na zawsze niedostpne,
+pozostaj pewne metody illegalne, cay bezmiar metod heretyckich i
+wystpnych. W miar jak ojciec od tych oglnych zasad kosmogonii zblia
+si do terenu swych cianiejszych zainteresowa, gos jego znia si do
+wnikliwego szeptu, wykad stawa si coraz trudniejszy i zawilszy, a
+wyniki, do ktrych dochodzi, gubiy si w coraz bardziej wtpliwych i
+ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabieraa ezoterycznej
+solennoci. Przymyka jedno oko, przykada dwa palce do czoa, chytro
+jego spojrzenia stawaa si wprost niesamowita. Wwierca si t
+chytroci w swe interlokutorki, gwaci cynizmem tego spojrzenia
+najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosiga wymykajce si
+w najgbszym zakamarku, przypiera do ciany i askota, drapa
+ironicznym palcem, pki nie doaskota si bysku zrozumienia i miechu,
+miechu przyznania i porozumienia si, ktrym w kocu musiao si
+kapitulowa. Dziewczta siedziay nieruchomo, lampa kopcia, sukno pod
+ig maszyny dawno si zsuno, a maszyna stukotaa pusto, stbnujc
+czarne, bezgwiezdne sukno, odwijajce si z postawu nocy zimowej za
+oknem.--Zbyt dugo ylimy pod terrorem niedocigej doskonaoci
+Demiurga--mwi mj ojciec--zbyt dugo doskonao jego tworu
+paraliowaa nasz wasn twrczo. Nie chcemy z nim konkurowa. Nie
+mamy ambicji mu dorwna. Chcemy by twrcami we wasnej, niszej
+sferze, pragniemy dla siebie twrczoci, pragniemy rozkoszy twrczej,
+pragniemy--jednym sowem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim imieniu
+proklamowa mj ojciec te postulaty, jaka zbiorowo, jaka korporacja,
+sekta czy zakon, nadawaa sw solidarnoci patos jego sowom. Co do
+nas, to bylimy dalecy od wszelkich zakusw demurgicznych. Lecz ojciec
+mj rozwin tymczasem program tej wtrej demiurgii, obraz tej drugiej
+generacji stworze, ktra stan miaa w otwartej opozycji do panujcej
+epoki.--Nie zaley nam--mwi on--na tworach o dugim oddechu, na
+istotach na dalek met. Nasze kreatury nie bd bohaterami romansw w
+wielu tomach. Ich role bd krtkie, lapidarne, ich charaktery--bez
+dalszych planw. Czsto dla jednego gestu, dla jednego sowa podejmiemy
+si trudu powoania ich do ycia na t jedn chwil. Przyznajemy
+otwarcie: nie bdziemy kadli nacisku na trwao ani solidno
+wykonania, twory nasze bd jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz
+zrobione. Jeli bd to ludzie, to damy im na przykad tylko jedn
+stron twarzy, jedn rk, jedn nog, t mianowicie, ktra im bdzie w
+ich roli potrzebna. Byoby pedanteri troszczy si o ich drug, nie
+wchodzc w gr nog. Z tyu mog by po prostu zaszyte ptnem lub
+pobielone. Nasz ambicj pokada bdziemy w tej dumnej dewizie: dla
+kadego gestu inny aktor. Do obsugi kadego sowa, kadego czynu
+powoamy do ycia innego czowieka. Taki jest nasz smak, to bdzie wiat
+wedug naszego gustu. Demiurgos kocha si w wytrawnych, doskonaych i
+skomplikowanych materiaach, my dajemy pierwszestwo tandecie. Po prostu
+porywa nas, zachwyca tanio, lichota, tandetno materiau. Czy
+rozumiecie--pyta mj ojciec--gboki sens tej saboci, tej pasji do
+pstrej bibuki, do papier m ch , do lakowej farby, do kakw i
+trociny? To jest--mwi z bolesnym umiechem--nasza mio do materii
+jako takiej, do jej puszystoci i porowatoci, do jej jedynej,
+mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni
+j niewidzialn, kae jej znikn pod gr ycia. My, przeciwnie, kochamy
+jej zgrzyt, jej oporno, jej paubiast niezgrabno. Lubimy pod kadym
+gestem, pod kadym ruchem widzie jej ociay wysiek, jej bezwad, jej
+sodk niedwiedziowato. Dziewczta siedziay nieruchomo z szklanymi
+oczyma. Twarze ich byy wycignite i zgupiae zasuchaniem, policzki
+podmalowane wypiekami, trudno byo w tej chwili oceni, czy nale do
+pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--Sowem--konkludowa
+mj ojciec--chcemy stworzy po raz wtry czowieka, na obraz i
+podobiestwo manekinu. Tu musimy dla wiernoci sprawozdawczej opisa
+pewien drobny i bahy incydent, ktry zaszed w tym punkcie prelekcji i
+do ktrego nie przywizujemy adnej wagi. Incydent ten, cakowicie
+niezrozumiay i bezsensowny w tym danym szeregu zdarze, da si chyba
+wytumaczy jako pewnego rodzaju automatyzm szcztkowy, bez antecedensw
+i bez cigoci, jako pewnego rodzaju zoliwo obiektu, przeniesiona w
+dziedzin psychiczn. Radzimy czytelnikowi zignorowa go z rwn
+lekkomylnoci, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mj
+ojciec wymawia sowo manekin, Adela spojrzaa na zegarek na
+bransoletce, po czym porozumiaa si spojrzeniem z Pold. Teraz wysuna
+si wraz z krzesem o pid naprzd, podniosa brzeg sukni, wystawia
+powoli stop, opit w czarny jedwab, i wyprya j jak pyszczek wa.
+Tak siedziaa przez cay czas tej sceny, cakiem sztywno, z wielkimi,
+trzepoczcymi oczyma, pogbionymi lazurem atropiny, z Pold i Paulina
+po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyy rozszerzonymi oczami na ojca. Mj
+ojciec chrzkn, zamilk, pochyli si i sta si nagle bardzo
+czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak
+rozwichrzona i pena wibracji, zamkna si na spokorniaych rysach. On
+- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia--zoy
+si nagle w sobie, zapad i zwin. A moe wymieniono go na innego. Ten
+inny siedzia sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna
+Polda podesza i pochylia si nad nim. Klepic go lekko po plecach,
+mwia tonem agodnej zachty:--Jakub bdzie rozsdny, Jakub posucha,
+Jakub nie bdzie uparty. No, prosz... Jakub, Jakub... Wypity
+pantofelek Adeli dra lekko i byszcza jak jzyczek wa. Mj ojciec
+podnis si powoli ze spuszczonymi oczyma, postpi krok naprzd, jak
+automat, i osun si na kolana. Lampa syczaa w ciszy, w gstwinie
+tapet biegy tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciay szepty
+jadowitych jzykw, gzygzaki myli...
+
+TRAKTAT O MANEKINACH Cig dalszy Nastpnego wieczora ojciec podj z
+odnowion swad ciemny i zawiy swj temat. Lineatura jego zmarszczek
+rozwijaa si i zawijaa z wyrafinowan chytroci. W kadej spirali
+ukryty by pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerzaa krgi jego
+zmarszczek, ktre rosy jak ogromn wirujc groz, uchodzc w
+milczcych wolutach w gb nocy zimowej.--Figury panopticum, moje panie
+- zacz on--kalwaryjskie parodie manekinw, ale nawet w tej postaci
+strzecie si lekko je traktowa. Materia nie zna artw. Jest ona
+zawsze pena tragicznej powagi. Kto omiela si myle, e mona igra z
+materi, e ksztatowa j mona dla artu, e art nie wrasta w ni,
+nie wera si natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie
+bl, cierpienie guche, nie wyzwolone, zakute w materi cierpienie tej
+pauby, ktra nie wie, czemu ni jest, czemu musi trwa w tej gwatem
+narzuconej formie, bdcej parodi? Czy pojmujecie potg wyrazu, formy,
+pozoru, tyrask samowol, z jak rzuca si on na bezbronn kod i
+opanowuje, jak wasna, tyraska, panoszca si dusza? Nadajecie jakiej
+gowie z kakw i ptna wyraz gniewu i pozostawiacie j z tym gniewem,
+z t konwulsj, z tym napiciem raz na zawsze, zamknit ze lep
+zoci, dla ktrej nie ma odpywu. Tum mieje si z tej parodii.
+Paczcie, moje panie, nad losem wasnym, widzc ndz materii wizionej,
+gnbionej materii, ktra nie wie, kim jest i po co jest, dokd prowadzi
+ten gest, ktry jej raz na zawsze nadano. Tum mieje si. Czy
+rozumiecie straszny sadyzm, upajajce, demiurgiczne okruciestwo tego
+miechu? Bo przecie paka nam, moje panie, trzeba nad losem wasnym na
+widok tej ndzy materii, gwaconej materii, na ktrej dopuszczono si
+strasznego bezprawia. Std pynie, moje panie, straszny smutek
+wszystkich bazeskich golemw, wszystkich paub, zadumanych tragicznie
+nad miesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca
+cesarzowej Elbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczliwa krlowa
+Serbii, oto genialny modzieniec, nadzieja i duma rodu, ktrego zgubi
+nieszczsny nag onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorw! Czy jest w
+tej paubie naprawd co z krlowej Dragi, jej sobowtr, najdalszy bodaj
+cie jej istoty? To podobiestwo, ten pozr, ta nazwa uspokaja nas i nie
+pozwala nam pyta, kim jest dla siebie samego ten twr nieszczliwy. A
+jednak to musi by kto, moje panie, kto anonimowy, kto grony, kto
+nieszczliwy, kto, co nie sysza nigdy w swym guchym yciu o
+krlowej Dradze... Czy syszelicie po nocach straszne wycie tych paub
+woskowych, zamknitych w budach jarmarcznych, aosny chr tych kadubw
+z drzewa i porcelany, walcych piciami w ciany swych wizie? W
+twarzy mego ojca, rozwichrzonej groz spraw, ktre wywoa z ciemnoci,
+utworzy si wir zmarszczek, lej rosncy w gb, na ktrego dnie gorzao
+grone oko prorocze. Broda jego zjeya si dziwnie, wiechcie i pdzle
+wosw, strzelajce z brodawek, z pieprzw, z dziurek od nosa,
+nastroszyy si na swych korzonkach. Tak sta drtwy, z gorejcymi
+oczyma, drc od wewntrznego wzburzenia, jak automat, ktry zaci si
+i zatrzyma na martwym punkcie. Adela wstaa z krzesa i poprosia nas o
+przymknicie oczu na to, co si za chwil stanie. Potem podesza do ojca
+i z rkoma na biodrach, przybierajc pozr podkrelonej stanowczoci,
+zadaa bardzo dobitnie... Panienki siedziay sztywno, ze spuszczonymi
+oczyma, w dziwnej drtwoci...
+
+TRAKTAT O MANEKINACH Dokoczenie Ktrego z nastpnych wieczorw ojciec
+mj w te sowa cign dalej sw prelekcj:--Nie o tych
+nieporozumieniach ucielenionych, nie o tych smutnych parodiach, moje
+panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowcigliwoci--chciaem
+mwi zapowiadajc m rzecz o manekinach. Miaem na myli co innego. Tu
+ojciec mj zacz budowa przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej
+przez niego generaiio aequivoca, jakiego pokolenia istot na wp
+tylko organicznych, jakiej pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatw
+fantastycznej fermentacji materii. Byy to twory podobne z pozoru do
+istot ywych, do krgowcw, skorupiakw, czonkonogw, lecz pozr ten
+myli. Byy to w istocie istoty amorfne, bez wewntrznej struktury,
+pody imitatywnej tendencji materii, ktra obdarzona pamici, powtarza
+z przyzwyczajenia raz przyjte ksztaty. Skala morfologii, ktrej
+podlega materia, jest w ogle ograniczona i pewien zasb form powtarza
+si wci na rnych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wraliwe
+na bodce, a jednak dalekie od prawdziwego ycia--mona byo otrzyma
+zawieszajc pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.
+Koloidy te po kilku dniach formoway si, organizoway w pewne
+zagszczenia substancji przypominajcej nisze formy fauny. U istot tak
+powstaych mona byo stwierdzi proces oddychania, przemian materii,
+ale analiza chemiczna nie wykazywaa w nich nawet ladu pocze
+biakowych ani w ogle zwizkw wgla. Wszelako prymitywne te formy byy
+niczym w porwnaniu z bogactwem ksztatw i wspaniaoci pseudofauny i
+flory, ktra pojawia si niekiedy w pewnych cile okrelonych
+rodowiskach. rodowiskami tymi s stare mieszkania, przesycone
+emanacjami wielu ywotw i zdarze--zuyte atmosfery, bogate w
+specyficzne ingrediencje marze ludzkich--rumowiska, obfitujce w humus
+wspomnie, tsknot, jaowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja
+kiekowaa szybko i powierzchownie, pasoytowaa obficie i efemerycznie,
+pdzia krtkotrwae generacje, ktre rozkwitay raptownie i wietnie,
+aeby wnet zgasn i zwidn. Tapety musz by w takich mieszkaniach
+ju bardzo zuyte i znudzone nieustann wdrwk po wszystkich
+kadencjach rytmw; nic dziwnego, e schodz na manowce dalekich,
+ryzykownych roje. Rdze mebli, ich substancja musi ju by rozluniona,
+zdegenerowana i podlega wystpnym pokusom: wtedy na tej chorej,
+zmczonej i zdziczaej glebie wykwita, jak pikna wysypka, nalot
+fantastyczny, kolorowa, bujajca ple.--Wiedz panie--mwi ojciec
+mj--e w starych mieszkaniach bywaj pokoje, o ktrych si zapomina.
+Nie odwiedzane miesicami, widn w opuszczeniu midzy starymi murami i
+zdarza si, e zasklepiaj si w sobie, zarastaj ceg i, raz na zawsze
+stracone dla naszej pamici, powoli trac te sw egzystencj. Drzwi,
+prowadzce do nich z jakiego podestu tylnych schodw, mog by tak
+dhigo przeoczane przez domownikw, a wrastaj, wchodz w cian, ktra
+zaciera ich lad w fantastycznym rysunku pkni i rys.--Wszedem raz--
+mwi ojciec mj--wczesnym rankiem na schyku zimy, po wielu miesicach
+nieobecnoci, do takiego na wp zapomnianego traktu i zdumiony byem
+wygldem tych pokojw. Z wszystkich szpar w pododze, z wszystkich
+gzymsw i framug wystrzelay cienkie pdy i napeniay szare powietrze
+migotliw koronk filigranowego listowia, aurow gstwin jakiej
+cieplarni, penej szeptw, lnie, koysa, jakiej faszywej i bogiej
+wiosny. Dookoa ka, pod wieloramienn lamp, wzdu szaf chwiay si
+kpy delikatnych drzew, rozpryskiway w grze w wietliste korony, w
+fontanny koronkowego listowia, bijce a pod malowane niebo sufitu
+rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiekoway
+w tym listowiu ogromne, biae i rowe kwiaty, pczkoway w oczach,
+bujay od rodka rowym miszem i przeleway si przez brzegi, gubic
+patki i rozpadajc si w prdkim przekwitaniu.--Byem szczliwy--
+mwi mj ojciec--z tego niespodzianego rozkwitu, ktry napeni
+powietrze migotliwym szelestem, agodnym szumem, przesypujcym si jak
+kolorowe confetti przez cienkie rzgi gazek. Widziaem, jak z drgania
+powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela si i materializuje
+to pospieszne kwitnienie, przelewanie si i rozpadanie fantastycznych
+oleandrw, ktre napeniy pokj rzadk, leniw nieyc wielkich,
+rowych kici kwietnych.--Nim zapad wieczr--koczy ojciec--nie
+byo ju ladu tego wietnego rozkwitu. Caa zudna ta fatamorgana bya
+tylko mistyfikacj, wypadkiem dziwnej symulacji materii, ktra podszywa
+si pod pozr ycia. Ojciec mj by dnia tego dziwnie oywiony,
+spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskay werw i humorem.
+Potem, nagle powaniejc, znw rozpatrywa nieskoczon skal form i
+odcieni, jakie przybieraa wieloksztatna materia. Fascynoway go formy
+graniczne, wtpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulikw,
+pseudomateria, emanacja kataleptyczna mzgu, ktra w pewnych wypadkach
+rozrastaa si z ust upionego na cay st, napeniaa cay pokj, jako
+bujajca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciaa i ducha.--
+Kto wie--mwi--ile jest cierpicych, okaleczonych, fragmentarycznych
+postaci ycia, jak sztucznie sklecone, gwodziami na gwat zbite ycie
+szaf i stow, ukrzyowanego drzewa, cichych mczennikw okrutnej
+pomysowoci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzcych
+si ras drzewa, skucie ich w jedn nieszczliw osobowo. Ile starej,
+mdrej mki jest w bejcowanych sojach, yach i fladrach naszych
+starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,
+wypolerowane do niepoznaki rysy, umiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,
+gdy to mwi, rozesza si zamylon lineatur zmarszczek, staa si
+podobna do skw i sojw starej deski, z ktrej zheblowano wszystkie
+wspomnienia. Przez chwil mylelimy, e ojciec popadnie w stan
+drtwoty, ktry nawiedza go czasem, ale ockn si nagle, opamita i
+tak cign dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamoway swych
+umarych. W ciany ich mieszka byy wprawione, wmurowane ciaa, twarze:
+w salonie sta ojciec--wypchany, wygarbowana ona-nieboszczka bya
+dywanem pod stoem. Znaem pewnego kapitana, ktry mia w swej kajucie
+lamp-meluzyn, zrobion przez malajskich balsamistw z jego
+zamordowanej kochanki. Na gowie miaa ogromne rogi jelenie. W ciszy
+kajuty gowa ta, rozpita midzy gaziami rogw u stropu, powoli
+otwieraa rzsy oczu; na rozchylonych ustach lnia bonka liny,
+pkajca od cichego szeptu. Gowonogi, wie i ogromne kraby,
+zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pajki, przebieray w tej
+ciszy bez koca nogami, szy i szy na miejscu... Twarz mojego ojca
+przybraa naraz wyraz troski i smutku, gdy myli jego na drogach nie
+wiedzie jakich asocjacji przeszy do nowych przykadw:--Czy mam
+przemilcze--mwi przyciszonym gosem--e brat mj na skutek dugiej
+i nieuleczalnej choroby zamieni si stopniowo w zwj kiszek gumowych,
+e biedna moja kuzynka dniem i noc nosia go w poduszkach, nucc
+nieszczliwemu stworzeniu nieskoczone koysanki nocy zimowych? Czy
+moe by co smutniejszego ni czowiek zamieniony w kiszk hegarow? Co
+za rozczarowanie dla rodzicw, co za dezorientacja dla ich uczu, co za
+rozwianie wszystkich nadziei, wizanych z obiecujcym modziecem! A
+jednak wierna mio biednej kuzynki towarzyszya mu i w tej przemianie.
+- Ach! nie mog ju duej, nie mog tego sucha!--jkna Polda
+przechylajc si na krzele.--Ucisz go, Adelo... Dziewczta wstay,
+Adela podesza do ojca i wycignitym palcem uczynia ruch zaznaczajcy
+askotanie. Ojciec stropi si, zamilk i zacz, peen przeraenia,
+cofa si tyem przed kiwajcym si palcem Adeli. Ta sza za nim cigle,
+groc mu jadowicie palcem, i wypieraa go krok za krokiem z pokoju.
+Paulina ziewna przecigajc si. Obie z Pold, wsparte o siebie
+ramionami, spojrzay sobie w oczy z umiechem.
+
+NEMROD Cay sierpie owego roku przebawiem si z maym, kapitalnym
+pieskiem, ktry pewnego dnia znalaz si na pododze naszej kuchni,
+niedony i piszczcy, pachncy jeszcze mlekiem i niemowlctwem, z nie
+uformowanym, okrgawym, drcym ebkiem, z apkami jak u kreta
+rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejsz, miciutk sierci. Od
+pierwszego wejrzenia zdobya sobie ta kruszynka ycia cay zachwyt, cay
+entuzjazm chopicej duszy. Z jakiego nieba spad tak niespodzianie ten
+ulubieniec bogw, milszy sercu od najpikniejszych zabawek? e te
+stare, zgoa nieinteresujce pomywaczki wpadaj niekiedy na tak wietne
+pomysy i przynosz z przedmiecia--o cakiem wczesnej,
+transcendentalnej porannej godzinie--takiego oto pieska do naszej
+kuchni! Ach! byo si jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z
+ciemnego ona snu, a ju to szczcie zicio si, ju czekao na nas,
+niedonie lece na chodnej pododze kuchni, nie docenione przez
+Adel i domownikw. Dlaczego nie obudzono mnie wczeniej! Talerzyk mleka
+na pododze wiadczy o macierzyskich impulsach Adeli, wiadczy
+niestety take i o chwilach przeszoci, dla mnie na zawsze straconej, o
+rozkoszach przybranego macierzystwa, w ktrych nie braem udziau. Ale
+przede mn leaa jeszcze caa przyszo. Jaki bezmiar dowiadcze,
+eksperymentw, odkry otwiera si teraz! Sekret ycia, jego
+najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, porczniejszej i
+zabawkowej formy odsaniaa si tu nienasyconej ciekawoci. Byo to
+nadwyraz interesujce, mie na wasno tak odrobink ycia, tak
+czsteczk wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,
+budzcej nieskoczon ciekawo i respekt sekretny sw obcoci,
+niespodzian transpozycj tego samego wtku ycia, ktry i w nas by, na
+form od naszej odmienn, zwierzc. Zwierzta! cel nienasyconej
+ciekawoci, egzemplifikacje zagadki ycia, jakby stworzone po to, by
+czowiekowi pokaza czowieka, rozkadajc jego bogactwo i komplikacj
+na tysic kalejdoskopowych moliwoci, kad doprowadzon do jakiego
+paradoksalnego kraca, do jakiej wybujaoci penej charakteru.
+Nieobcione splotem egzotycznych interesw, mccych stosunki
+midzyludzkie, otwierao si serce pene sympatii dla obcych emanacji
+wiecznego ycia, pene miosnej wsppracujcej ciekawoci, ktra bya
+zamaskowanym gosem samopoznania. Piesek by aksamitny, ciepy i
+pulsujcy maym, pospiesznym sercem. Mia dwa mikkie patki uszu,
+niebieskawe, mtne oczka, rowy pyszczek, do ktrego mona byo woy
+palec bez adnego niebezpieczestwa, apki delikatne i niewinne, z
+wzruszajc, row brodaweczk z tyu, nad stopami przednich ng.
+Wazi nimi do miski z mlekiem, aroczny i niecierpliwy, chepccy
+napj rowym jzyczkiem, aeby po nasyceniu si podnie aonie ma
+mordk z kropl mleka na brodzie i wycofa si niedonie z kpieli
+mlecznej. Chd jego by niezgrabnym toczeniem si, bokiem na ukos w
+niezdecydowanym kierunku, po linii troch pijanej i chwiejnej. Dominant
+jego nastroju bya jaka nieokrelona i zasadnicza ao, sieroctwo i
+bezradno--niezdolno do zapenienia czym pustki ycia pomidzy
+sensacjami posikw. Objawiao si to bezplanowoci i niekonsekwencj
+ruchw, irracjonalnymi napadami nostalgii z aosnym skomleniem i
+niemonoci znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w gbi snu, w
+ktrym potrzeb oparcia si i przytulenia zaspokaja musia uywajc do
+tego wasnej swej osoby, zwinitej w kbek drcy--towarzyszyo mu
+poczucie osamotnienia i bezdomnoci. Ach, ycie--mode i wte ycie,
+wypuszczone z zaufanej ciemnoci, z przytulnego ciepa ona
+macierzystego w wielki i obcy, wietlany wiat, jake kurczy si ono i
+cofa, jak wzdraga si zaakceptowa t imprez, ktr mu proponuj--
+pene awersji i zniechcenia! Lecz zwolna may Nemrod (otrzyma by to
+dumne i wojownicze imi) zaczyna smakowa w yciu. Wyczne opanowanie
+obrazem macierzystej prajedni ustpuje urokowi wieloci. wiat zaczyna
+na nastawia puapki: nieznany a czarujcy smak rnych pokarmw,
+czworobok porannego soca na pododze, na ktrym tak dobrze jest
+pooy si, ruchy wasnych czonkw, wasne apki, ogonek, figlarnie
+wyzywajcy do zabawy z samym sob, pieszczoty rki ludzkiej, pod ktrymi
+zwolna dojrzewa pewna swawolno, wesoo rozpierajca ciao i rodzca
+potrzeb zgoa nowych, gwatownych i ryzykownych ruchw--wszystko to
+przekupuje, przekonywa i zachca do przyjcia, do pogodzenia si z
+eksperymentem ycia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumie, e to, co
+mu si tu podsuwa, mimo pozorw nowoci jest w gruncie rzeczy czym, co
+ju byo--byo wiele razy--nieskoczenie wiele razy. Jego ciao
+poznaje sytuacje, wraenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko
+nie dziwi go zbytnio. W obliczu kadej nowej sytuacji daje nura w swoj
+pami, w gbok pami ciaa, i szuka omackiem, gorczkowo--i bywa,
+e znajduje w sobie odpowiedni reakcj ju gotow: mdro pokole,
+zoon w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakie czyny, decyzje,
+o ktrych sam nie wiedzia, e ju w nim dojrzay, e czekay na to, by
+wyskoczy. Sceneria jego modego ycia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze
+cierkami o skomplikowanej i intrygujcej woni, z kapaniem pantofli
+Adeli, z jej haaliwym krztaniem si--nie straszy go wicej. Przywyk
+uwaa j za swoj domen, zadomowi si w niej i pocz rozwija w
+stosunku do niej niejasne poczucie przynalenoci, ojczyzny. Chyba e
+niespodzianie spada na kataklizm w postaci szorowania podogi--
+obalenie praw natury, chlusty ciepego ugu, podmywajce wszystkie
+meble, i grony szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczestwo mija,
+szczotka uspokojona i nieruchoma ley cicho w kcie, schnca podoga
+pachnie mio mokrym drzewem. Nemrod, przywrcony znowu do swych
+normalnych praw i do swobody na terenie wasnym, czuje yw ochot
+chwyta zbami stary koc na pododze i targa nim z caej siy na prawo
+i lewo. Pacyfikacja ywiow napenia go niewymown radoci. Wtem staje
+jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa si czarna
+maszkara, potwr suncy szybko na prcikach wielu pogmatwanych ng. Do
+gbi wstrznity Nemrod posuwa wzrokiem za skonym kursem byszczcego
+owada, ledzc w napiciu ten paski, bezgowy i lepy kadub, niesiony
+niesamowit ruchliwoci pajczych ng. Co w nim na ten widok wzbiera,
+co dojrzewa, pcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jaki gniew
+albo strach, lecz raczej przyjemny i poczony z dreszczem siy,
+samopoczucia, agresywnoci. I nagle opada na przednie apki i wyrzuca z
+siebie gos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, cakiem niepodobny do
+zwykego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,
+cienkim dyszkantem, ktry si co chwila wykoleja. Ale nadaremnie
+apostrofuje owada w tym nowym, z nagego natchnienia zrodzonym jzyku. W
+kategoriach umysu karakoniego nie ma miejsca na t tyrad i owad odbywa
+dalej sw skon tur ku ktowi pokoju, wrd ruchw uwiconych
+odwiecznym karakonim rytuaem. Wszelako uczucia nienawici nie maj
+jeszcze trwaoci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona rado ycia
+przeistacza kade uczucie w wesoo. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens
+tego szczekania zmieni si niepostrzeenie, stao si ono swoj wasn
+parodi--pragnc w gruncie rzeczy wysowi niewymown udatno tej
+wietnej imprezy ycia, penej pikanterii, niespodzianych dreszczykw i
+point.
+
+PAN W kcie midzy tylnymi cianami szop i przybudwek by zauek
+podwrza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknita midzy komor, wychodek
+i tyln cian kurnika--gucha zatoka, poza ktr nie byo ju wyjcia.
+By to najdalszy przyldek, Gibraltar tego podwrza, bijcy rozpaczliwie
+gow w lepy parkan z poziomych desek, zamykajc i ostateczn cian
+tego wiata. Spod jego omszonych dyli wyciekaa struka czarnej,
+mierdzcej wody, ya gnijcego, tustego bota, nigdy nie wysychajca
+- jedyna droga, ktra poprzez granice parkanu wyprowadzaa w wiat. Ale
+rozpacz smrodliwego zauka tak dugo bia gow w t zapor, a
+rozlunia jedn z poziomych, potnych desek. My, chopcy, dokonalimy
+reszty i wywayli, wysunli cik omsza desk z osady. Tak zrobilimy
+wyom, otworzylimy okno na soce. Stanwszy nog na desce, rzuconej
+jak most przez kau, mg wizie podwrza w poziomej pozycji
+przecisn si przez szpar, ktra wypuszczaa go w nowy, przewiewny i
+rozlegy wiat. By tam wielki, zdziczay stary ogrd. Wysokie grusze,
+rozoyste jabonie rosy tu z rzadka potnymi grupami, obsypane
+srebrnym szelestem, kipic siatk biaawych poyskw. Bujna, zmieszana,
+nie koszona trawa pokrywaa puszystym kouchem falisty teren. Byy tam
+zwyke, trawiaste dba kowe z pierzastymi kitami kosw; byy
+delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
+szorstkie listki bluszczykw i lepych pokrzyw, pachnce mit;
+ykowate, byszczce babki, nakrapiane rdz, wystrzelajce kimi
+grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, spltane i puszyste, przepojone
+byo agodnym powietrzem, podbite bkitnym wiatrem i napuszczone
+niebem. Gdy si leao w trawie, byo si przykrytym ca bkitn
+geografi obokw i pyncych kontynentw, oddychao si ca rozleg
+map niebios. Od tego obcowania z powietrzem licie i pdy pokryy si
+delikatnymi woskami, mikkim nalotem puchu, szorstk szczecin haczkw,
+jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepyww tlenu. Ten nalot
+delikatny i biaawy spokrewnia licie z atmosfer, dawa im srebrzysty,
+szary poysk fal powietrznych, cienistych zaduma midzy dwoma byskami
+soca. A jedna z tych rolin, ta i pena mlecznego soku w bladych
+odygach, nadta powietrzem, pdzia ze swych pustych pdw ju samo
+powietrze, sam puch w ksztacie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
+przez powiew i wsikajcych bezgonie w bkitn cisz. Ogrd by
+rozlegy i rozgaziony kilku odnogami i mia rne strefy i klimaty. W
+jednej stronie by otwarty, peen mleka niebios i powietrza, i tam
+podciela niebu co najmiksz, najdelikatniejsz, najpuszystsz ziele.
+Ale w miar jak opada w gb dugiej odnogi i zanurza si w cie
+midzy tyln cian opuszczonej fabryki wody sodowej, wyranie
+pochmurnia, stawa si opryskliwy i niedbay, zapuszcza si dziko i
+niechlujnie, sroy si pokrzywami, zjea bodiakami, parszywia
+chwastem wszelkim, a w samym kocu midzy cianami, w szerokiej
+prostoktnej zatoce traci wszelk miar i wpada w sza. Tam to nie by
+ju sad, tylko paroksyzm szalestwa, wybuch wciekoci, cyniczny
+bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dajc upust swej pasji,
+panoszyy si puste, zdziczae kapusty opuchw--ogromne wiedmy,
+rozdziewajce si w biay dzie ze swych szerokich spdnic, zrzucajc je
+z siebie, spdnica za spdnic, a ich wzdte, szelestne, dziurawe
+achmany oszalaymi patami grzebay pod sob ktliwe to plemi
+bkarcie. A aroczne spdnice puchy i rozpychay si, pitrzyy si
+jedne na drugich, rozpieray i nakryway wzajem, rosnc razem wzdt
+mas blach listnych, a pod niski okap stodoy. Tam to byo, gdziem go
+ujrza jedyny raz w yciu, o nieprzytomnej od aru godzinie poudnia.
+Bya to chwila, kiedy czas, oszalay i dziki, wyamuje si z kieratu
+zdarze i jak zbiegy wczga pdzi z krzykiem na przeaj przez pola.
+Wtedy lato, pozbawione kontroli, ronie bez miary i rachuby na caej
+przestrzeni, ronie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
+dwjnasb, w trjnasb, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznan dymensj,
+w obd. O tej godzinie opanowywa mnie sza owienia motyli, pasja
+cigania tych migoccych plamek, tych bdnych, biaych patkw,
+trzscych si w rozognionym powietrzu niedonym gzygzakiem. I
+zdarzyo si wwczas, e ktra z tych jaskrawych plamek rozpada si w
+locie na dwie, potem na trzy--i ten drgajcy, olepiajco biay
+trjpunkt wid mnie, jak bdny ognik, przez sza bodiakw, palcych
+si w socu. Dopiero na granicy opuchw zatrzymaem si, nie miejc
+si pogry w to guche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzaem go. Zanurzony
+po pachy w opuchach, kuca przede mn. Widziaem jego grube bary w
+brudnej koszuli i niechlujny strzp surduta. Przyczajony jak do skoku,
+siedzia tak--z barami jakby wielkim ciarem zgarbionymi. Ciao jego
+dyszao z natenia, a z miedzianej, byszczcej w socu twarzy la si
+pot. Nieruchomy, zdawa si ciko pracowa, mocowa si bez ruchu z
+jakim ogromnym brzemieniem. Staem, przygwodony jego wzrokiem, ktry
+mnie uj jakby w kleszcze. Bya to twarz wczgi lub pijaka. Wieche
+brudnych kakw wichrzy si nad czoem wysokim i wypukym jak bua
+kamienna, utoczona przez rzek. Ale czoo to byo skrcone w gbokie
+bruzdy. Nie wiadomo, czy bl, czy palcy ar soca, czy nadludzkie
+natenie wkrcio si tak w t twarz i napio rysy do pknicia.
+Czarne oczy wbiy si we mnie z nateniem najwyszej rozpaczy czy blu.
+Te oczy patrzyy na mnie i nie patrzyy, widziay mnie i nie widziay
+wcale. Byy to pkajce gaki, wytone najwyszym uniesieniem blu albo
+dzik rozkosz natchnienia. I nagle z tych rysw, nacignitych do
+pknicia, wyboczy si jaki straszny, zaamany cierpieniem grymas i
+ten grymas rs, bra w siebie tamten obd i natchnienie, pcznia nim,
+wybacza si coraz bardziej, a wyama si ryczcym, charczcym kaszlem
+miechu. Do gbi wstrznity, widziaem, jak huczc miechem z
+potnych piersi, dwign si powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
+rkoma w opadajcych achmanach spodni, ucieka, czapic przez opocce
+blachy opuchw, wielkimi skokami--Pan bez fletu, cofajcy si w
+popochu do swych ojczystych kniei.
+
+PAN KAROL Po poudniu w sobot mj wuj, Karol, wdowiec somiany,
+wybiera si pieszo do letniska, oddalonego o godzin drogi od miasta,
+do ony i dzieci, ktre tam na wywczasach bawiy. Od czasu wyjazdu ony
+mieszkanie byo nie sprztane, ko nie zacielane nigdy. Pan Karol
+przychodzi do mieszkania pn noc, sponiewierany, spustoszony przez
+nocne pohulanki, przez ktre go wloky te dni upalne i puste. Zmita,
+chodna, dziko rozrzucona pociel bya dla wwczas jak bog
+przystani, wysp zbawcz, do ktrej przypada ostatkiem si jak
+rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
+ciemnoci zapada si gdzie midzy biaawe chmury, pasma i zway
+chodnego pierza i spa tak w niewiadomym kierunku, na wspak, gow na
+d, wbity ciemieniem w puszysty misz pocieli, jak gdyby chcia we
+nie przewierci, przewdrowa na wskro te rosnce noc, potne masywy
+pierzyn. Walczy we nie z t pociel, jak pywak z wod, ugniata j i
+miesi ciaem, jak ogromn dzie ciasta, w ktr si zapada, i budzi
+si o szarym wicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
+stosu pocieli, ktrego zmc nie mg w cikich zapasach nocnych. Tak
+na wp wyrzucony z toni snu, wisia przez chwil nieprzytomny na
+krawdzi nocy, chwytajc piersiami powietrze, a pociel rosa dokoa
+niego, pucha i nakisaa--i zarastaa go znowu zwaem cikiego,
+biaawego ciasta. Spa tak do pnego przedpoudnia, podczas gdy
+poduszki ukaday si w wielk, bia, pask rwnin, po ktrej
+wdrowa uspokojony sen jego. Tymi biaymi gocicami powraca powoli do
+siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwiera oczy, jak picy pasaer,
+gdy pocig zatrzymuje si na stacji. W pokoju panowa odstay pmrok z
+osadem wielu dni samotnoci i ciszy. Tylko okno kipiao od rannego
+rojowiska much i story pony jaskrawo. Pan Karol wyziewa ze swego
+ciaa, z gbi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
+chwytao go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciao go odwrci na nice. Tak
+wyrzuca z siebie ten piasek, te ciary--nie strawione restancje dnia
+wczorajszego. Ulywszy sobie w ten sposb, i swobodniejszy, wciga do
+notesu wydatki, kalkulowa, oblicza i marzy. Potem lea dugo
+nieruchomy, z szklanymi oczyma, ktre byy koloru wody, wypuke i
+wilgotne. W wodnistym pmroku pokoju, rozjanionym refleksem dnia
+upalnego za storami, oczy jego jak malekie lusterka odbijay wszystkie
+byszczce przedmioty: biae plamy soca w szparach okna, zoty
+prostokt stor, i powtarzay, jak kropla wody, cay pokj z cisz
+dywanw i pustych krzese. Tymczasem dzie za storami hucza coraz
+pomienniej bzykaniem much oszalaych od soca. Okno nie mogo
+pomieci tego biaego poaru i story omdleway od jasnych falowa.
+Wtedy wywleka si z pocieli i siedzia jeszcze jaki czas na ku,
+stkajc bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciao zaczynao
+skania si do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewajcym
+tuszczem, znkanym od naduy pciowych, ale wci wzbierajcym bujnymi
+sokami, zdawa si teraz zwolna dojrzewa w tej ciszy jego przyszy los.
+Gdy tak siedzia w bezmylnym, wegetatywnym osupieniu, cay zamieniony
+w krenie, w respiracj, w gbokie pulsowanie sokw, rosa w gbi
+jego ciaa, spoconego i pokrytego wosem w rozlicznych miejscach, jaka
+niewiadoma, nie sformuowana przyszo, niby potworna narol,
+wyrastajca fantastycznie w nieznan dymensj. Nie przeraa si jej,
+gdy czu ju swoj tosamo z tym niewiadomym a ogromnym, ktre miao
+nadej, i rs razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrtwiay
+spokojn groz, odpoznajc przyszego siebie w tych kolosalnych
+wykwitach, w tych fantastycznych spitrzeniach, ktre przed jego
+wzrokiem wewntrznym dojrzeway. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczao na
+zewntrz, jak gdyby odchodzio w inny wymiar. Potem z tych bezmylnych
+otumanieni z tych zatraconych dali powraca znw do siebie i do chwili;
+widzia swe stopy na dywanie, tuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
+wyjmowa zote spinki z mankietw dziennej koszuli. Potem szed do
+kuchni i znajdowa tam w cienistym kcie wiaderko z wod, krek
+cichego, czujnego zwierciada, ktre na tam czekao--jedyna ywa i
+wiedzca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewa do miednicy wody i
+kosztowa skr jej modej i odstaej, sodkawej mokroci. Dugo i
+starannie robi toalet, nie spieszc si i wczajc pauzy midzy
+poszczeglne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
+uznawao go, te meble i ciany ledziy za nim z milczc krytyk. Czu
+si, wchodzc w ich cisz, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
+krlestwie, w ktrym pyn inny, odrbny czas. Otwierajc wasne
+szuflady, mia uczucie zodzieja i chodzi mimo woli na palcach, bojc
+si obudzi haaliwe i nadmierne echo, czekajce draliwie na
+najlejsz przyczyn, by wybuchn. A gdy wreszcie, idc cicho od szafy
+do szafy, znajdowa kawaek po kawaku wszystko potrzebne i koczy
+toalet wrd tych mebli, ktre toleroway go w milczeniu, z nieobecn
+min, i wreszcie by gotw, to stojc na odejciu z kapeluszem w rku,
+czu si zaenowany, e i w ostatniej chwili nie mg znale sowa,
+ktre by rozwizao to wrogie milczenie, i odchodzi ku drzwiom
+zrezygnowany, zwolna, ze spuszczon gow--gdy w przeciwn stron
+oddala si tymczasem bez popiechu--w gb zwierciada--kto
+odwrcony na zawsze plecami--przez pust amfilad pokojw, ktre nie
+istniay.
+
+SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrtszych, sennych dni zimowych, ujtych
+z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawdzie zmierzchw,
+gdy miasto rozgaziao si coraz gbiej w labirynty zimowych nocy, z
+trudem przywoywane przez krtki wit do opamitania, do powrotu--
+ojciec mj by ju zatracony, zaprzedany, zaprzysiony tamtej sferze.
+Twarz jego i gowa zarastay wwczas bujnie i dziko siwym wosem,
+sterczcym nieregularnie wiechciami, szczecinami, dugimi pdzlami,
+strzelajcymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawao jego
+fizjonomii wygld starego, nastroszonego lisa. Wch jego i such
+zaostrza si niepomiernie i zna byo po grze jego milczcej i napitej
+twarzy, e za porednictwem tych zmysw pozostaje on w cigym
+kontakcie z niewidzialnym wiatem ciemnych zakamarkw, dziur mysich,
+zmurszaych przestrzeni pustych pod podog i kanaw kominowych.
+Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypice ycie podogi miay
+w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i wspspiskowca.
+Absorbowao go to w tym stopniu, e pogra si zupenie w tej
+niedostpnej dla nas sferze, z ktrej nie prbowa zdawa nam sprawy.
+Nieraz musia strzepywa palcami i mia si cicho do siebie samego, gdy
+te wybryki niewidzialnej sfery staway si zbyt absurdalne; porozumiewa
+si wwczas spojrzeniem z naszym kotem, ktry rwnie wtajemniczony w
+ten wiat, podnosi sw cyniczn, zimn, porysowan prgami twarz,
+mruc z nudw i obojtnoci skone szparki oczu. Zdarzao si podczas
+obiadu, e wrd jedzenia odkada nagle n i widelec i z serwet
+zawizan pod szyj podnosi si kocim ruchem, skrada na brzucach
+palcw do drzwi ssiedniego, pustego pokoju i z najwiksz ostronoci
+zaglda przez dziurk od klucza. Potem wraca do stou, jakby
+zawstydzony, z zakopotanym umiechem, wrd mrukni i niewyranych
+mamrota, odnoszcych si do wewntrznego monologu, w ktrym by
+pogrony. Aeby mu sprawi pewn dystrakcj i oderwa go od
+chorobliwych docieka, wycigaa go matka na wieczorne spacery, na ktre
+szed, milczc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
+nieobecny duchem. Raz nawet poszlimy do teatru. Znalelimy si znowu w
+tej wielkiej, le owietlonej i brudnej sali, penej sennego gwaru
+ludzkiego i bezadnego zamtu. Ale gdy przebrnlimy przez cib ludzk,
+wynurzya si przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo
+jakiego innego firmamentu. Wielkie, malowane maski rowe, z wydtymi
+policzkami, nurzay si w ogromnym pciennym przestworzu. To sztuczne
+niebo szerzyo si i pyno wzdu i w poprzek, wzbierajc ogromnym
+tchem patosu i wielkich gestw, atmosfer tego wiata sztucznego i
+penego blasku, ktry budowa si tam, na dudnicych rusztowaniach
+sceny. Dreszcz pyncy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
+ogromnego ptna, od ktrego rosy i oyway maski, zdradza
+iluzoryczno tego firmamentu, sprawia to drganie rzeczywistoci, ktre
+w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
+trzepotay czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptay co bezgonie
+i wiedziaem, e przyjdzie chwila, kiedy napicie tajemnicy dojdzie do
+zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pknie naprawd, uniesie si i
+ukae rzeczy niesychane i olniewajce. Lecz nie byo mi dane doczeka
+tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zacz zdradza pewne oznaki
+zaniepokojenia, chwyta si za kieszenie i wreszcie owiadczy, e
+zapomnia portfelu z pienidzmi i wanymi dokumentami. Po krtkiej
+naradzie z matk, w ktrej uczciwo Adeli zostaa poddana pospiesznej,
+ryczatowej ocenie, zaproponowano mi, ebym wyruszy do domu na
+poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczcia widowiska byo
+jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoci mogem na czas powrci.
+Wyszedem w noc zimow, kolorow od iluminacji nieba. Bya to jedna z
+tych jasnych nocy, w ktrych firmament gwiezdny jest tak rozlegy i
+rozgaziony, jakby rozpad si, rozama i podzieli na labirynt
+odrbnych niebios, wystarczajcych do obdzielenia caego miesica nocy
+zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
+ich nocnych zjawisk, przygd, awantur i karnawaw. Jest lekkomylnoci
+nie do darowania wysya w tak noc modego chopca z misj wan i
+piln, albowiem w jej pwietle zwielokrotniaj si, plcz i
+wymieniaj jedne z drugimi ulice. Otwieraj si w gbi miasta, eby tak
+rzec, ulice podwjne, ulice sobowtry, ulice kamliwe i zwodne.
+Oczarowana i zmylona wyobrania wytwarza zudne plany miasta, rzekomo
+dawno znane i wiadome, w ktrych te ulice maj swe miejsce i nazw, a
+noc w niewyczerpanej swej podnoci nie ma nic lepszego do roboty, jak
+dostarcza wci nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
+zimowych zaczynaj si zazwyczaj niewinnie od chtki skrcenia sobie
+drogi, uycia niezwykego lub prdszego przejcia. Powstaj pontne
+kombinacje przecicia zawiej wdrwki jak nie wyprbowan przecznic.
+Ale tym razem zaczo si inaczej. Uszedszy par krokw, spostrzegem,
+e jestem bez paszcza. Chciaem zawrci, lecz po chwili wydao mi si
+to niepotrzebn strat czasu, gdy noc nie bya wcale zimna, przeciwnie
+- poykowana strugami dziwnego ciepa, tchnieniami jakiej faszywej
+wiosny. nieg skurczy si w baranki biae, w niewinne i sodkie runo,
+ktre pachniao fiokami. W takie same baranki rozpucio si niebo, w
+ktrym ksiyc dwoi si i troi, demonstrujc w tym zwielokrotnieniu
+wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnaao tego dnia wewntrzn sw
+konstrukcj w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujcych
+spirale i soje wiata, przekroje seledynowych bry nocy, plazm
+przestworzy, tkank roje nocnych. W tak noc nie podobna i Podwalem
+ani adn inn z ciemnych ulic, ktre s odwrotn stron, niejako
+podszewk czterech linij rynku, i nie przypomnie sobie, e o tej pnej
+porze bywaj czasem jeszcze otwarte niektre z owych osobliwych a tyle
+nccych sklepw, o ktrych zapomina si w dnie zwyczajne. Nazywam je
+sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, ktrymi s
+wyoone. Te prawdziwie szlachetne handle, w pn noc otwarte, byy
+zawsze przedmiotem moich gorcych marze. Sabo owietlone, ciemne i
+uroczyste ich wntrza pachniay gbokim zapachem farb, laku, kadzida,
+aromatem dalekich krajw i rzadkich materiaw. Moge tam znale ognie
+bengalskie, szkatuki czarodziejskie, marki krajw dawno zaginionych,
+chiskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadw
+egzotycznych, papug, tukanw, ywe salamandry i bazyliszki, korze
+Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
+mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksiki, stare
+folianty pene przedziwnych rycin i oszoamiajcych historyj. Pamitam
+tych starych i penych godnoci kupcw, ktrzy obsugiwali klientw ze
+spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i peni byli mdroci i
+wyrozumienia dla ich najtajniejszych ycze. Ale nade wszystko bya tam
+jedna ksigarnia, w ktrej raz ogldaem rzadkie i zakazane druki,
+publikacje tajnych klubw, zdejmujc zason z tajemnic drczcych i
+upojnych. Tak rzadko zdarzaa si sposobno odwiedzania tych sklepw--
+i w dodatku z ma, lecz wystarczajc sum pienidzy w kieszeni. Nie
+mona byo pomin tej okazji mimo wanoci misji powierzonej naszej
+gorliwoci. Trzeba si byo zapuci wedug mego obliczenia w boczn
+uliczk, min dwie albo trzy przecznice, aeby osign ulic nocnych
+sklepw. To oddalao mnie od celu, ale mona byo nadrobi spnienie,
+wracajc drog na upy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepw
+cynamonowych, skrciem w wiadom mi ulic i leciaem wicej, anieli
+szedem, baczc, by nie zmyli drogi. Tak minem ju trzeci czy
+czwart przecznic, a upragnionej ulicy wci nie byo. W dodatku nawet
+konfiguracja ulic nie odpowiadaa oczekiwanemu obrazowi. Sklepw ani
+ladu. Szedem ulic, ktrej domy nie miay nigdzie bramy wchodowej,
+tylko okna szczelnie zamknite, lepe odblaskiem ksiyca. Po drugiej
+stronie tych domw musi prowadzi waciwa ulica, od ktrej te domy s
+dostpne--mylaem sobie. Z niepokojem przyspieszaem kroku, rezygnujc
+w duchu z myli zwiedzenia sklepw. Byle tylko wydosta si std prdko
+w znane okolice miasta. Zbliaem si do wylotu, peen niepokoju, gdzie
+te ona mnie wyprowadzi. Wyszedem na szeroki, rzadko zabudowany
+gociniec, bardzo dugi i prosty. Owia mnie od razu oddech szerokiej
+przestrzeni. Stay tam przy ulicy albo w gbi ogrodw malownicze wille,
+ozdobne budynki bogaczy. W przerwach midzy nimi widniay parki i mury
+sadw. Obraz przypomina z daleka ulic Leszniask w jej dolnych i
+rzadko zwiedzanych okolicach. wiato ksiyca, rozpuszczone w
+tysicznych barankach, w uskach srebrnych na niebie, byo blade i tak
+jasne jak w dzie--tylko parki i ogrody czerniay w tym srebrnym
+krajobrazie. Przyjrzawszy si bacznie jednemu z budynkw, doszedem do
+przekonania, e mam przed sob tyln i nigdy nie widzian stron gmachu
+gimnazjalnego. Wanie dochodziem do bramy, ktra ku memu zdziwieniu
+bya otwarta, sie owietlona. Wszedem i znalazem si na czerwonym
+chodniku korytarza. Miaem nadziej, e zdoam nie spostrzeony
+przekra si przez budynek i wyj przedni bram, skracajc sobie
+znakomicie drog. Przypomniaem sobie, e o tej pnej godzinie musi si
+w sali profesora Arendta odbywa jedna z lekcyj nadobowizkowych,
+prowadzona w pn noc, na ktre zbieralimy si zimow por, ponc
+szlachetnym zapaem do wicze rysunkowych, jakim natchn nas ten
+znakomity nauczyciel. Maa gromadka pilnych gubia si prawie w wielkiej
+ciemnej sali, na ktrej cianach ogromniay i amay si cienie naszych
+gw, rzucane od dwch maych wieczek poncych w szyjkach butelek.
+Prawd mwic, niewielemy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
+stawia zbyt cisych wymaga. Niektrzy przynosili sobie z domu
+poduszki i ukadali si na awkach do powierzchownej drzemki. I tylko
+najpilniejsi rysowali pod sam wiec, w zotym krgu jej blasku.
+Czekalimy zazwyczaj dugo na przyjcie profesora, nudzc si wrd
+sennych rozmw. Wreszcie otwieray si drzwi jego pokoju i wchodzi--
+may, z pikn brod, peen ezoterycznych umiechw, dyskretnych
+przemilcze i aromatu tajemnicy. Szybko zaciska za sob drzwi gabinetu,
+przez ktre w momencie otworzenia toczya si za jego gow ciba
+gipsowych cieni, fragmentw klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
+Tantalidw, cay smutny i jaowy Olimp, widncy od lat w tym muzeum
+gipsw. Zmierzch tego pokoju mtnia i za dnia i przelewa si sennie od
+gipsowych marze, pustych spojrze, bledncych owali i zamyle
+odchodzcych w nico. Lubilimy nieraz podsuchiwa pod drzwiami--
+ciszy, penej westchnie i szeptw tego kruszejcego w pajczynach
+rumowiska, tego rozkadajcego si w nudzie i monotonii zmierzchu bogw.
+Profesor przechadza si dostojnie, peen namaszczenia, wzdu pustych
+awek, wrd ktrych rozrzuceni maymi grupkami, rysowalimy co w
+szarym odblasku nocy zimowej. Byo zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
+koledzy moi ukadali si do snu. wieczki powoli dogasay w butelkach.
+Profesor pogra si w gbok witryn, pen starych foliaw,
+staromodnych ilustracyj, sztychw i drukw. Pokazywa nam wrd
+ezoterycznych gestw stare litografie wieczornych pejzay, gstwiny
+nocne, aleje zimowych parkw, czerniejce na biaych drogach
+ksiycowych. Wrd sennych rozmw upywa niespostrzeenie czas i bieg
+nierwnomiernie, robic niejako wzy w upywie godzin, poykajc kdy
+cae puste interway trwania, Niespostrzeenie, bez przejcia,
+odnajdywalimy nasz czered ju w drodze powrotnej na biaej od niegu
+ciece szpaleru, flankowanej czarn, such gstwin krzakw. Szlimy
+wzdu tego wochatego brzegu ciemnoci, ocierajc si o niedwiedzie
+futro krzakw, trzaskajcych pod naszymi nogami w jasn noc
+bezksiycow, w mleczny, faszywy dzie, daleko po pnocy. Rozprszona
+biel tego wiata, mca ze niegu, z bladego powietrza, z mlecznych
+przestworzy, bya jak szary papier sztychu, na ktrym gbok czerni
+pltay si kreski i szrafirunki gstych zaroli. Noc powtarzaa teraz
+gboko po pnocy te serie nokturnw, sztychw nocnych profesora
+Arendta, kontynuowaa jego fantazje. W tej czarnej gstwinie parku, we
+wochatej sierci zaroli, w masie kruchego chrustu byy miejscami
+nisze, gniazda najgbszej puszystej czarnoci, pene pltaniny,
+sekretnych gestw, bezadnej rozmowy na migi. Byo w tych gniazdach
+zacisznie i ciepo. Siadalimy tam na letnim mikkim niegu w naszych
+wochatych paszczach, zajadajc orzechy, ktrych pena bya leszczynowa
+ta gstwina w ow wiosenn zim. Przez zarola przewijay si bezgonie
+kuny, asice i ichneumony, futrzane, wszce zwierztka, mierdzce
+kouchem, wyduone, na niskich apkach. Podejrzewalimy, e byy midzy
+nimi okazy gabinetu szkolnego, ktre cho wypatroszone i ysiejce,
+uczuway w t bia noc w swym pustym wntrzu gos starego instynktu,
+gos rui, i wracay do matecznika na krtki, zudny ywot. Ale powoli
+fosforescencja wiosennego niegu mtniaa i gasa i nadchodzia czarna i
+gsta oma przed witem. Niektrzy z nas zasypiali w ciepym niegu,
+inni domacywali si w gstwinie bram swych domw, wchodzili omackiem do
+ciemnych wntrzy, w sen rodzicw i braci, w dalszy cig gbokiego
+chrapania, ktre doganiali na swych spnionych drogach. Te nocne seanse
+pene byy dla mnie tajemnego uroku, nie mogem i teraz pomin
+sposobnoci, by nie zagldn na moment do sali rysunkowej,
+postanawiajc, e nie pozwol si tam zatrzyma duej nad krtk
+chwilk. Ale wstpujc po tylnych, cedrowych schodach, penych
+dwicznego rezonansu, poznaem, e znajduj si w obcej, nigdy nie
+widzianej stronie gmachu. Najlejszy szmer nie przerywa tu solennej
+ciszy. Korytarze byy w tym skrzydle obszerniejsze, wysane pluszowym
+dywanem i pene wytwornoci. Mae, ciemno ponce lampy wieciy na ich
+zagiciach. Minwszy jedno takie kolano, znalazem si na korytarzu
+jeszcze wikszym, strojnym w przepych paacowy. Jedna jego ciana
+otwieraa si szerokimi, szklanymi arkadami do wntrza mieszkania.
+Zaczynaa si tu przed oczyma duga amfilada pokojw, biegncych w gb
+i urzdzonych z olniewajc wspaniaoci. Szpalerem obi jedwabnych,
+luster zoconych, kosztownych mebli i krysztaowych pajkw bieg wzrok
+w puszysty misz tych zbytkownych wntrzy, penych kolorowego wirowania
+i migotliwych arabesek, plczcych si girland i pczkujcych kwiatw.
+Gboka cisza tych pustych salonw pena bya tylko tajnych spojrze,
+ktre oddaway sobie zwierciada, i popochu arabesek, biegncych wysoko
+fryzami wzdu cian i gubicych si w sztukateriach biaych sufitw. Z
+podziwem i czci staem przed tym przepychem, domylaem si, e nocna
+moja eskapada zaprowadzia mnie niespodzianie w skrzydo dyrektora,
+przed jego prywatne mieszkanie. Staem przygwodony ciekawoci, z
+bijcym sercem, gotw do ucieczki za najlejszym szmerem. Jake mgbym,
+przyapany, usprawiedliwi to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwae
+wcibstwo? W ktrym z gbokich pluszowych foteli moga, nie
+dostrzeona i cicha, siedzie creczka dyrektora i podnie nagle na
+mnie oczy znad ksiki--czarne, sybiliskie, spokojne oczy, ktrych
+spojrzenia nikt z nas wytrzyma nie umia. Ale cofn si w poowie
+drogi, nie dokonawszy powzitego planu, poczytabym by sobie za
+tchrzostwo. Zreszt gboka cisza panowaa dookoa w penych przepychu
+wntrzach, owietlonych przymionym wiatem nie okrelonej pory. Przez
+arkady korytarza widziaem na drugim kocu wielkiego salonu due,
+oszklone drzwi, prowadzce na taras. Byo tak cicho wokoo, e nabraem
+odwagi. Nie wydawao mi si to poczone ze zbyt wielkim ryzykiem, zej
+z paru stopni, prowadzcych do poziomu sali, w kilku susach przebiegn
+wielki, kosztowny dywan i znale si na tarasie, z ktrego bez trudu
+dosta si mogem na dobrze mi znan ulic. Uczyniem tak. Zeszedszy na
+parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelajce tam z wazonw a do
+arabesek sufitu, spostrzegem, e znajduj si ju waciwie na gruncie
+neutralnym, gdy salon nie mia wcale przedniej ciany. By on rodzajem
+wielkiej loggii, czcej si przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
+Bya to niejako odnoga tego placu i niektre meble stay ju na bruku.
+Zbiegem z kilku kamiennych schodw i znalazem si znw na ulicy.
+Konstelacje stay ju stromo na gowie, wszystkie gwiazdy przekrciy
+si na drug stron, ale ksiyc, zagrzebany w pierzyny oboczkw, ktre
+rozwietla sw niewidzialn obecnoci, zdawa si mie przed sob
+jeszcze nieskoczon drog i, zatopiony w swych zawiych procederach
+niebieskich, nie myla o wicie. Na ulicy czerniao kilka doroek,
+rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemice kraby czy karakony.
+Wonica nachyli si z wysokiego koza. Mia twarz drobn, czerwon i
+dobroduszn.--Pojedziemy, paniczu?--zapyta. Powz zadygota we
+wszystkich stawach i przegubach swego wieloczonkowego ciaa i ruszy na
+lekkich obrczach. Ale kto w tak noc powierza si kaprysom
+nieobliczalnego dorokarza? Wrd klekotu szprych, wrd dudnienia puda
+i budy nie mogem porozumie si z nim co do celu drogi. Kiwa na
+wszystko niedbale i pobaliwie gow i podpiewywa sobie, jadc drog
+okrn przez miasto. Przed jakim szynkiem staa grupa dorokarzy,
+kiwajc na przyjanie rkami. Odpowiedzia im co radonie, po czym nie
+zatrzymujc pojazdu, rzuci mi lejce na kolana, spuci si z koza i
+przyczy do gromady kolegw. Ko, stary mdry ko dorokarski,
+ogldn si pobienie i pojecha dalej jednostajnym, dorokarskim
+kusem. Waciwie ko ten budzi zaufanie--wydawa si mdrzejszy od
+wonicy. Ale powozi nie umiaem--trzeba si byo zda na jego wol.
+Wjechalimy na podmiejsk ulic ujt z obu stron w ogrody. Ogrody te
+przechodziy zwolna, w miar posuwania si, w parki wielkodrzewne, a te
+w lasy. Nie zapomn nigdy tej jazdy wietlistej w najjaniejsz noc
+zimow. Kolorowa mapa niebios wyogromniaa w kopu niezmiern, na
+ktrej spitrzyy si fantastyczne ldy, oceany i morza, porysowane
+liniami wirw i prdw gwiezdnych, wietlistymi liniami geografii
+niebieskiej. Powietrze stao si lekkie do oddychania i wietlane jak
+gaza srebrna. Pachniao fiokami. Spod wenianego jak biae karakuy
+niegu wychylay si anemony drce, z iskr wiata ksiycowego w
+delikatnym kielichu. Las cay zdawa si iluminowa tysicznymi
+wiatami, gwiazdami, ktre rzsicie roni grudniowy firmament.
+Powietrze dyszao jak tajn wiosn, niewypowiedzian czystoci niegu
+i fiokw. Wjechalimy w teren pagrkowaty. Linie wzgrzy, wochatych
+nagimi rzgami drzew, podnosiy si jak bogie westchnienia w niebo.
+Ujrzaem na tych szczliwych zboczach cae grupy wdrowcw,
+zbierajcych wrd mchu i krzakw opade i mokre od niegu gwiazdy.
+Droga staa si stroma, ko polizgiwa si i z trudem cign pojazd,
+grajcy wszystkimi przegubami. Byem szczliwy. Pier moja wchaniaa
+t bog wiosn powietrza, wieo gwiazd i niegu. Przed piersi konia
+zbiera si wa biaej piany nienej, coraz wyszy i wyszy. Z trudem
+przekopywa si ko przez czyst i wie jego mas. Wreszcie usta.
+Wyszedem z doroki. Dysza ciko ze zwieszon gow. Przytuliem jego
+eb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lniy zy. Wtedy
+ujrzaem na jego brzuchu okrg czarn ran.---Dlaczego mi nie
+powiedziae?--szepnem ze zami.--Drogi mj--to dla ciebie--rzek
+i sta si bardzo may, jak konik z drzewa. Opuciem go. Czuem si
+dziwnie lekki i szczliwy. Zastanawiaem si, czy czeka na ma
+kolejk lokaln, ktra tu zajedaa, czy te pieszo wrci do miasta.
+Zaczem schodzi strom serpentyn wrd lasu, pocztkowo idc krokiem
+lekkim, elastycznym, potem, nabierajc rozpdu, przeszedem w posuwisty
+szczliwy bieg, ktry zmieni si wnet w jazd jak na nartach. Mogem
+dowoli regulowa szybko, kierowa jazd przy pomocy lekkich zwrotw
+ciaa. W pobliu miasta zahamowaem ten bieg tryumfalny, zmieniajc go
+na przyzwoity krok spacerowy. Ksiyc sta jeszcze cigle wysoko.
+Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepie w coraz to
+kunsztowniejsze konfiguracje nie miay koca. Jak srebrne astrolabium
+otwierao niebo w t noc czarodziejsk mechanizm wntrza i ukazywao w
+nieskoczonych ewolucjach zocist matematyk swych k i trybw. Na
+rynku spotkaem ludzi zaywajcych przechadzki. Wszyscy, oczarowani
+widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
+Troska o portfel opucia mnie zupenie. Ojciec, pogrony w swych
+dziwactwach, zapewne zapomnia ju o zgubie, o matk nie dbaem. W tak
+noc, jedyn w roku, przychodz szczliwe myli, natchnienia, wieszcze
+tknicia palca boego. Peen pomysw i inspiracji, chciaem skierowa
+si do domu, gdy zaszli mi drog koledzy z ksikami pod pach. Zbyt
+wczenie wyszli do szkoy, obudzeni jasnoci tej nocy, ktra nie
+chciaa si skoczy. Poszlimy gromad na spacer stromo spadajc
+ulic, z ktrej wia powiew fiokw, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
+srebrzya si na niegu, czy te wit ju wstawa...
+
+ULICA KROKODYLI Mj ojciec przechowywa w dolnej szufladzie swego
+gbokiego biurka star i pikn map naszego miasta. By to cay
+wolumen in folio pergaminowych kart, ktre pierwotnie spojone skrawkami
+ptna, tworzyy ogromn map cienn w ksztacie panoramy z ptasiej
+perspektywy. Zawieszona na cianie, zajmowaa niemal przestrze caego
+pokoju i otwieraa daleki widok na ca dolin Tymienicy, wijcej si
+falisto bladozot wstg, na cae pojezierze szeroko rozlanych moczarw
+i staww, na pofadowane przedgrza, cignce si ku poudniowi, naprzd
+z rzadka, potem coraz tumniejszymi pasmami, szachownic okrgawych
+wzgrzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miar jak odchodziy ku
+zotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwidej dali peryferii
+wynurzao si miasto i roso ku przodowi, naprzd jeszcze w nie
+zrnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domw,
+poprzecinanych gbokimi parowami ulic, by bliej jeszcze wyodrbni si
+w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostr wyrazistoci widokw
+ogldanych przez lunet. Na tych bliszych planach wydoby sztycharz
+cay zawikany i wieloraki zgiek ulic i zaukw, ostr wyrazisto
+gzymsw, architraww, archiwolt i pilastrw, wieccych w pnym i
+ciemnym zocie pochmurnego popoudnia, ktre pogra wszystkie zaomy i
+framugi w gbokiej sepii cienia. Bryy i pryzmy tego cienia wcinay
+si, jak plastry ciemnego miodu, w wwozy ulic, zatapiay w swej
+ciepej, soczystej masie tu ca poow ulicy, tam wyom midzy domami,
+dramatyzoway i orkiestroway ponur romantyk cieni t wielorak
+polifoni architektoniczn. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
+prospektw, okolica Ulicy Krokodylej wiecia pust biel, jak na
+kartach geograficznych zwyko si oznacza okolice podbiegunowe, krainy
+niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
+byy czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
+pimie, w odrnieniu od szlachetnej antykwy innych napisw. Widocznie
+kartograf wzbrania si uzna przynaleno tej dzielnicy do zespou
+miasta i zastrzeenie swe wyrazi w tym odrbnym i postponujcym
+wykonaniu. Aby zrozumie t rezerw, musimy ju teraz zwrci uwag na
+dwuznaczny i wtpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegajcy od
+zasadniczego tonu caego miasta. By to dystrykt przemysowo-handlowy z
+podkrelonym jaskrawo charakterem trzewej uytkowoci. Duch czasu,
+mechanizm ekonomiki, nie oszczdzi i naszego miasta i zapuci korzenie
+na skrawku jego peryferii, gdzie rozwin si w pasoytnicz dzielnic.
+Kiedy w starym miecie panowa wci jeszcze nocny, poktny handel,
+peen solennej ceremonialnoci, w tej nowej dzielnicy rozwiny si od
+razu nowoczesne, trzewe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
+zaszczepiony na starym, zmurszaym gruncie miasta, wystrzeli tu bujn,
+lecz pust i bezbarwn wegetacj tandetnej, lichej pretensjonalnoci.
+Widziao si tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
+fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popkanego gipsu.
+Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymay szybko sklecone portale, ktre
+dopiero blisze przyjrzenie demaskowao jako ndzne imitacje
+wielkomiejskich urzdze. Wadliwe, mtne i brudne szyby, amice w
+falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
+szara atmosfera jaowych tych wntrzy, osiadajcych pajczyn i kakami
+kurzu na wysokich pkach i wzdu odartych i kruszcych si cian,
+wyciskay tu, na sklepach, pitno dzikiego Klondike'u. Tak cigny si
+jeden za drugim, magazyny krawcw, konfekcje, skady porcelany,
+drogerie, zakady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiy
+ukonie lub w pkolu biegnce napisy ze zoconych plastycznych liter:
+CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkacy miasta
+trzymali si z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
+przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gstoci, przez istn
+lichot moraln, t tandetn odmian czowieka, ktra rodzi si w takich
+efemerycznych rodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
+pokusy zdarzao si, e ten lub w z mieszkacw miasta zabkiwa si
+na wp przypadkiem w t wtpliw dzielnic. Najlepsi nie byli czasem
+wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
+hierarchii, pawienia si w tym pytkim bocie wsplnoty, atwej
+intymnoci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta bya eldoradem takich
+dezerterw moralnych, takich zbiegw spod sztandaru godnoci wasnej.
+Wszystko zdawao si tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszao
+sekretnym mrugniciem, cynicznie artykuowanym gestem, wyranie
+przymruonym perskim okiem--do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalao
+z pt nisk natur. Mao kto, nie uprzedzony, spostrzega dziwn
+osobliwo tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
+popiechu wyrosym miecie nie mona byo sobie pozwoli na luksus
+kolorw. Wszystko tam byo szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
+w ilustrowanych prospektach. Podobiestwo to wychodzio poza zwyk
+metafor, gdy chwilami, wdrujc po tej czci miasta, miao si w
+istocie wraenie, e wertuje si w jakim prospekcie, w nudnych
+rubrykach komercjalnych ogosze, wrd ktrych zagniedziy si
+pasoytniczo podejrzane anonse, draliwe notatki, wtpliwe ilustracje; i
+wdrwki te byy rwnie jaowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
+pdzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych drukw. Wchodzio si
+do jakiego krawca, eby zamwi ubranie--ubranie o taniej elegancji,
+tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal by wielki i pusty,
+bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopitrowe pki wznosz si jedne
+nad drugimi w nie okrelon wysoko tej hali. Kondygnacje pustych pek
+wyprowadzaj wzrok w gr a pod sufit, ktry moe by niebem--lichym,
+bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
+ktre wida przez otwarte drzwi, pene s a pod sufit pude i kartonw,
+pitrzcych si ogromn kartotek, ktra rozpada si w grze, pod
+zagmatwanym niebem strychu w kubatur pustki, w jaowy budulec nicoci.
+Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
+kancelaryjnego, nie wchodzi wiato, gdy przestrze sklepu ju
+napeniona jest, jak wod, indyferentn szar powiat, ktra nie rzuca
+cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija si jaki smuky
+modzieniec, zadziwiajco usuny, gitki i nieodporny, aeby dogodzi
+naszym yczeniom i zala nas tani i atw wymow subiekta. Ale gdy,
+gadajc, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, faduje i drapuje
+niekoczc si strug materiau, przepywajc przez jego rce,
+formujc z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, caa ta manipulacja
+wydaje si czym nieistotnym, pozorem, komedi, ironicznie zarzucon
+zason na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smuke i czarne,
+kada z jak skaz piknoci (charakterystyczn dla tej dzielnicy
+wybrakowanych artykuw), wchodz i wychodz, staj w drzwiach
+magazynw, sondujc oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona dowiadczonym
+rkom subiekta) dojrzewa do punktu waciwego. Subiekt przymila si i
+kryguje i chwilami robi wraenie transwestyty. Chciaoby si go uj pod
+mikko zarysowan brod lub uszczyp-n w upudrowany blady policzek, gdy
+z porozumiewawczym pspojrzeniem dyskretnie zwraca uwag na mark
+ochronn towaru, mark o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
+ubrania schodzi na plan dalszy. Ten mikki do efeminacji i zepsuty
+modzieniec, peen zrozumienia dla najintymniejszych porusze klienta,
+przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca
+bibliotek znakw ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
+zbieracza. Pokazywao si wwczas, e magazyn konfekcji by tylko
+fasad, za ktr krya si antykwarnia, zbir wysoce dwuznacznych
+wydawnictw i drukw prywatnych. Usuny subiekt otwiera dalsze skady,
+wypenione a pod sufit ksikami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
+te ryciny przechodz stokrotnie najmielsze nasze marzenia. Takich
+kulminacyj zepsucia, takich wymylnoci wyuzdania nie przeczuwalimy
+nigdy. Panienki sklepowe przesuwaj si coraz czciej pomidzy
+szeregami ksiek, szare i papierowe, ale pene pigmentu w zepsutych
+twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lnicej i tustej czarnoci,
+ktra zaczajona w oczach, z naga wybiegaa z nich zygzakiem lnicego
+karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumiecach, w pikantnych stygmatach
+pieprzykw, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzaa si rasa
+zapiekej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
+gsta i aromatyczna zdawaa si plami ksiki, ktre bray one do
+oliwkowej doni, ich dotknicia zdaway si je farbowa i zostawia w
+powietrzu ciemny deszcz piegw, smug tabaki, jak purchawka o
+podniecajcej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwizo zrzucaa
+coraz bardziej hamulce pozorw. Subiekt, wyczerpawszy sw natarczyw
+aktywno, przechodzi powoli do kobiecej biernoci. Ley teraz na
+jednej z wielu kanap, porozstawianych wrd rejonw ksiek, w jedwabnej
+pidamie, odsaniajcej kobiecy dekolt. Panienki demonstruj, jedna
+przed drug, figury i pozycje rycin okadkowych, inne zasypiaj ju na
+prowizorycznych posaniach. Nacisk na klienta rozlunia si.
+Wypuszczano go z krgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
+samemu. Subiektki, zajte rozmow, nie zwracay na wicej uwagi.
+Odwrcone do niego tyem lub bokiem, przystaway w aroganckim kontra
+pocie, przestpoway z nogi na nog, grajc kokieteryjnym obuwiem,
+przepuszczay z gry na d po smukym ciele wow gr czonkw,
+atakujc ni spoza swej niedbaej nieodpowiedzialnoci podnieconego
+widza, ktrego ignoroway. Tak cofano si, wsuwano w gb z
+wyrachowaniem, otwierajc woln przestrze dla aktywnoci gocia.
+Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, aeby wymkn si nieprzewidzianym
+konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydosta si na ulic. Nikt nas nie
+zatrzymuje. Przez korytarze ksiek, pomidzy dugimi regaami czasopism
+i drukw wydostajemy si ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy
+Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu wida niemal ca dugo
+tego szerokiego traktu a do dalekich, nie wykoczonych zabudowa dworca
+kolejowego. Jest to szary dzie, jak zawsze w tej okolicy, i caa
+sceneria wydaje si chwilami fotografi z ilustrowanej gazety, tak
+szare, tak paskie s domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywisto jest
+cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw imitatywno.
+Chwilami ma si wraenie, e tylko na maym skrawku przed nami ukada
+si wszystko przykadnie w ten pointowany obraz bulwaru
+wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju na bokach rozwizuje si i rozprzga
+ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwa w swej roli, rozpada
+si za nami w gips i pakuy, w rupieciarni jakiego ogromnego pustego
+teatru. Napicie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dry na
+tym naskrku. Ale dalecy jestemy od chci demaskowania widowiska. Wbrew
+lepszej wiedzy czujemy si wcignici w tandetny czar dzielnicy. Zreszt
+nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzdy maych,
+parterowych domkw podmiejskich zmieniaj si z wielopitrowymi
+kamienicami, ktre zbudowane jak z kartonu, s konglomeratem szyldw,
+lepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerw. Pod
+domami pynie rzeka tumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
+ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pena
+wybojw, kauy i trawy. Ruch uliczny dzielnicy suy do porwna w tym
+miecie, mieszkacy mwi o nim z dum i porozumiewawczym byskiem w
+oku. Szary, bezosobisty ten tum jest nader przejty sw rol i peen
+gorliwoci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
+zaaferowania i interesownoci, ma si wraenie bdnej, monotonnej,
+bezcelowej wdrwki, jakiego sennego korowodu marionetek. Atmosfera
+dziwnej bahoci przenika t ca sceneri. Tum pynie monotonnie i,
+rzecz dziwna, widzi si go zawsze jakby niewyranie, figury przepywaj
+w spltanym, agodnym zgieku, nie dochodzc do zupenej wyrazistoci.
+Czasem tylko wyawiamy z tego gwaru wielu gw jakie ciemne, ywe
+spojrzenie, jaki czarny melonik nasunity gboko na gow, jakie p
+twarzy rozdarte umiechem, z ustami, ktre wanie co powiedziay,
+jak nog wysunit w kroku i tak ju zastyg na zawsze. Osobliwoci
+dzielnicy s doroki bez wonicw, biegnce samopas po ulicach. Nie
+jakoby nie byo tu dorokarzy, ale wmieszani w tum i zajci tysicem
+spraw, nie troszcz si o swe doroki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
+gestu nie przywizuje si zbytniej wagi do cisego celu jazdy i
+pasaerowie powierzaj si tym bdnym pojazdom z lekkomylnoci, ktra
+cechuje tu wszystko. Nieraz mona ich widzie na niebezpiecznych
+zakrtach, wychylonych daleko z poamanej budy, jak z lejcami w doniach
+przeprowadzaj z nateniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
+dzielnicy take tramwaje. Ambicja rajcw miejskich wici tu najwyszy
+swj triumf. Ale poaowania godny jest widok tych wozw, zrobionych z
+papier mch, o cianach powyginanych i zmitych od wieloletniego
+uytku. Czsto brak im zupenie przedniej ciany tak, e widzie mona w
+przejedzie pasaerw, siedzcych sztywnie i zachowujcych si z wielk
+godnoci. Tramwaje te popychane s przez tragarzy miejskich.
+Najdziwniejsz atoli rzecz jest komunikacja kolejowa na Ulicy
+Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzie ku kocowi
+tygodnia mona zauway tum ludzi czekajcych na zakrcie ulicy na
+pocig. Nie jest si nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
+zdarza si czsto, e ludzie ustawiaj si w dwch rnych punktach, nie
+mogc uzgodni swych pogldw na miejsce przystanku. Czekaj dugo i
+stoj czarnym milczcym tumem wzdu ledwo zarysowanych ladw toru, z
+twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wycitych w
+fantastyczn lini zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeda, ju
+wjecha z bocznej uliczki, skd go oczekiwano, niski jak w,
+miniaturowy, z ma, sapic, krp lokomotyw. Wjecha w ten czarny
+szpaler i ulica staje si ciemna od tego cigu wozw, siejcych py
+wglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, penej smutku,
+tumiony popiech i zdenerwowanie zamieniaj ulic na chwil w hal
+dworca kolejowego w szybko zapadajcym zmierzchu zimowym. Plag naszego
+miasta jest aiota biletw kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
+chwili, gdy pocig ju stoi na stacji, tocz si w nerwowym popiechu
+pertraktacje z przekupnymi urzdnikami linii elaznej. Zanim te
+negocjacje si kocz, pocig rusza, odprowadzany przez wolno suncy,
+rozczarowany tum, ktry odprowadza go daleko, aeby si wreszcie
+rozproszy. Ulica, zacieniona na chwil do tego zaimprowizowanego
+dworca, penego zmierzchu i tchnienia dalekich drg--rozwidnia si
+znowu, rozszerza i przepuszcza znw swym korytem beztroski monotonny
+tum spacerowiczw, ktry wdruje wrd gwaru rozmw wzdu wystaw
+sklepowych, tych brudnych, szarych czworobokw, penych tandetnych
+towarw, wielkich woskowych manekinw i lalek fryzjerskich. Wyzywajco
+ubrane, w dugich koronkowych sukniach przechodz prostytutki. Mog to
+by zreszt ony fryzjerw lub kapelmistrzw kawiarnianych. Id
+drapienym, posuwistym krokiem i maj w niedobrych, zepsutych twarzach
+nieznaczn skaz, ktra je przekrela: zezuj czarnym, krzywym zezem lub
+maj usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkacy miasta dumni
+s z tego odoru zepsucia, ktrym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
+potrzeby niczego sobie odmawia--myl z dum--sta nas i na prawdziw
+wielkomiejsk rozpust. Twierdz oni, e kada kobieta w tej dzielnicy
+jest kokot. W istocie wystarczy zwrci uwag na ktr--a natychmiast
+spotyka si to uporczywe, lepkie spojrzenie, ktre nas zmraa rozkoszn
+pewnoci. Nawet dziewczta szkolne nosz tu w pewien charakterystyczny
+sposb kokardy, stawiaj swoist manier smuke nogi i maj t nieczyst
+skaz w spojrzeniu, w ktrej ley preformowane przysze zepsucie. A
+jednak--a jednak czy mamy zdradzi ostatni tajemnic tej dzielnicy,
+troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
+naszego sprawozdania stawialimy pewne znaki ostrzegawcze, dawalimy w
+delikatny sposb wyraz naszym zastrzeeniom. Uwany czytelnik nie bdzie
+nie przygotowany na ten ostateczny obrt sprawy. Mwilimy o
+imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale sowa te maj
+zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreli poowiczny i
+niezdecydowany charakter jej rzeczywistoci. Jzyk nasz nie posiada
+okrele, ktre by dozoway niejako stopie realnoci, definioway jej
+gitko. Powiedzmy bez ogrdek: fatalnoci tej dzielnicy jest, e nic
+w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
+wszystkie ruchy rozpoczte zawisaj w powietrzu, wszystkie gesty
+wyczerpuj si przedwczenie i nie mog przekroczy pewnego martwego
+punktu. Moglimy ju zauway wielk bujno i rozrzutno--w
+intencjach, w projektach i antycypacjach, ktra cechuje t dzielnic.
+Caa ona nie jest niczym innym jak fermentacj pragnie, przedwczenie
+wybuja i dlatego bezsiln i pust. W atmosferze nadmiernej atwoci
+kiekuje tutaj kada najlejsza zachcianka, przelotne napicie puchnie i
+ronie w pust, wydt narol, wystrzela szara i lekka wegetacja
+puszystych chwastw, bezbarwnych wochatych makw, zrobiona z niewakiej
+tkanki majaku i haszyszu. Nad ca dzielnic unosi si leniwy i
+rozwizy fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydaj si niekiedy
+dreszczem na jej gorczkujcym ciele, gsi skrk na jej febrycznych
+marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy si tak zagroeni
+moliwociami, wstrznici bliskoci spenienia, pobladli i bezwadni
+rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym si te koczy.
+Przekroczywszy pewien punkt napicia, przypyw zatrzymuje si i cofa,
+atmosfera ganie i przekwita, moliwoci widn i rozpadaj si w
+nico, oszalae szare maki ekscytacji rozsypuj si w popi. Bdziemy
+wiecznie aowali, emy wtedy wyszli na chwil z magazynu konfekcji
+podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy ju do z powrotem. Bdziemy
+bdzili od szyldu do szyldu i mylili si setki razy. Zwiedzimy
+dziesitki magazynw, trafimy do cakiem podobnych, bdziemy wdrowali
+przez szpalery ksiek, wertowali czasopisma i druki, konferowali dugo
+i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skaonej piknoci, ktre
+nie potrafi zrozumie naszych ycze. Bdziemy si wikali w
+nieporozumieniach, a caa nasza gorczka i podniecenie ulotni si w
+niepotrzebnym wysiku, w straconej na prno gonitwie. Nasze nadzieje
+byy nieporozumieniem, dwuznaczny wygld lokalu i suby- pozorem,
+konfekcja bya prawdziw konfekcj, a subiekt nie mia adnych ukrytych
+intencyj. wiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza si cakiem miernym
+zepsuciem, zaguszonym grubymi warstwami przesdw moralnych i banalnej
+pospolitoci. W tym miecie taniego materiau ludzkiego brak take
+wybujaoci instynktu, brak niezwykych i ciemnych namitnoci. Ulica
+Krokodyli bya koncesj naszego miasta na rzecz nowoczesnoci i zepsucia
+wielkomiejskiego. Widocznie nie sta nas byo na nic innego jak na
+papierow imitacj, jak na fotomonta zoony z wycinkw zleaych,
+zeszorocznych gazet.
+
+KARAKONY Byo to w okresie szarych dni, ktre nastpiy po wietnej
+kolorowoci genialnej epoki mego ojca. Byy to dugie tygodnie depresji,
+cikie tygodnie bez niedziel i wit, przy zamknitym niebie i w
+zuboaym krajobrazie. Ojca ju wwczas nie byo. Grne pokoje
+wysprztano i wynajto pewnej telefonistce. Z caego ptasiego
+gospodarstwa pozosta nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojcy na
+pce w salonie. W chodnym pmroku zamknitych firanek sta on tam,
+jak za ycia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mdrca, a gorzka
+jego, wyscha twarz ascety skamieniaa w wyraz ostatecznej obojtnoci i
+abnegacji. Oczy wypady, a przez wypakane, zawe orbity sypay si
+trociny. Tylko rogowate egipskie narole na nagim potnym dziobie i na
+ysej szyi, narole i gruzy spowiaobkitnej barwy nadaway tej
+starczej gowie co dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego by
+ju w wielu miejscach przearty przez mole i gubi mikkie, szare
+pierze, ktre Adela raz w tygodniu wymiataa wraz z bezimiennym kurzem
+pokoju. W wyysiaych miejscach wida byo workowe, grube ptno, z
+ktrego wyaziy kaki konopne. Miaem ukryty al do matki za atwo, z
+jak przesza do porzdku dziennego nad strat ojca. Nigdy go nie
+kochaa--mylaem--a poniewa ojciec nie by zakorzeniony w sercu
+adnej kobiety, przeto nie mg te wr w adn realno i unosi si
+wiecznie na peryferii ycia, w prealnych regionach, na krawdziach
+rzeczywistosci. Nawet na uczciw obywatelsk mier nie zasuy sobie--
+mylaem--wszystko u niego musiao, by dziwaczne i wtpliwe.
+Postanowiem w stosownej chwili zaskoczy matk otwart rozmow. Owego
+dnia (by ciki dzie zimowy i od rana ju sypa si mikki puch
+zmierzchu) matka miaa migren i leaa na sofie samotnie w salonie. W
+tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panowa od czasu zniknicia ojca
+wzorowy porzdek, pielgnowany woskiem i szczotkami przez Adel. Meble
+przykryte byy pokrowcami; wszystkie sprzty podday si elaznej
+dyscyplinie, jak Adela roztoczya nad tym pokojem. Tylko pk pir
+pawich, stojcych w wazie na komodzie, nie da si utrzyma w ryzach.
+By to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoci,
+jak rozhukana klasa gimnazjastek, pena dewocji w oczy, a rozpustnej
+swawoli poza oczyma. widroway te oczy dzie cay i wierciy dziury w
+cianach, mrugay, toczyy si, trzepocc rzsami, z palcem przy
+ustach, jedne przez drugie, pene chichotu i psoty. Napeniay pokj
+wiergotem i szeptem, rozsypyway si, jak motyle, dookoa
+wieloramiennej lampy, uderzay tumem barwnym w matowe, starcze dziurki
+od kluczy. Nawet w obecnoci matki, lecej z zawizan gow na sofie,
+nie mogy si powstrzyma, robiy perskie oczko, daway sobie znaki,
+mwiy niemym, kolorowym alfabetem, penym sekretnych znacze. Irytowao
+mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z
+kolanami przycinitymi do sofy matki, badajc dwoma palcami, jakby w
+zamyleniu, delikatn materi jej szlafroka, rzekem niby mimochodem:--
+Chciaem ci ju od dawna zapyta: prawda, e to jest on?--I chocia
+nie wskazaem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgada od razu,
+zmieszaa si bardzo i spucia oczy. Daem umylnie upyn chwili,
+eby wykosztowa jej zmieszanie, po czym z caym spokojem, opanowujc
+wzbierajcy gniew, spytaem:--Jaki sens maj w takim razie te wszystkie
+plotki i kamstwa, ktre rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, ktre w
+pierwszej chwili rozpady si byy w panice, zaczy si znowu
+porzdkowa.--Jakie kamstwa?--spytaa mrugajc oczyma, ktre byy
+puste, nalane ciemnym bkitem, bez biaka.--Znam je od Adeli--rzekem
+- ale wiem, e pochodz od ciebie; chc wiedzie prawd. Usta jej dray
+lekko, renice, unikajc mego wzroku, powdroway w kt oka.--Nie
+kamaam--rzeka, a usta- jej napczniay i stay si mae zarazem.
+Uczuem, e mnie kokietuje jak kobieta mczyzn.--Z tymi karakonami to
+prawda--sam przecie pamitasz...--Zmieszaem si. Pamitaem w
+istocie t inwazj karakonw, ten zalew czarnego rojowiska, ktre
+napeniao ciemno nocn, pajcz bieganin. Wszystkie szpary pene
+byy drgajcych wsw, kada szczelina moga wystrzeli z naga
+karakonem, z kadego pknicia podogi moga zlgn si ta czarna
+byskawica, lecca oszalaym zygzakiem po pododze. Ach, ten dziki obd
+popochu, pisany byszczc, czarn lini na tablicy podogi. Ach, te
+krzyki grozy ojca, skaczcego z krzesa na krzeso z dzirytem w rku.
+Nie przyjmujc jada ani napoju, z wypiekami gorczki na twarzy, z
+konwulsj wstrtu wryt dookoa ust, ojciec mj zdzicza zupenie. Jasne
+byo, e tego napicia nienawici aden organizm dugo wytrzyma nie
+moe. Straszliwa odraza zamieniaa jego twarz w sta mask tragiczn,
+w ktrej tylko renice, ukryte za doln powiek, leay na czatach,
+napite jak ciciwy, w wiecznej podejrzliwoci. Z dzikim wrzaskiem
+zrywa si nagle z siedzenia, lecia na olep w kt pokoju i ju
+podnosi dziryt, na ktrym utkwiony ogromny karakon przebiera
+rozpaczliwie gmatwanin swych ng. Adela przychodzia wwczas blademu ze
+zgrozy z pomoc i odbieraa lanc wraz z utkwionym trofeum, aeby j
+utopi w cebrzyku. Ju wwczas jednak nie umiabym by powiedzie, czy
+obrazy te zaszczepiy mi opowiadania Adeli, czy te sam byem ich
+wiadkiem. Ojciec mj nie posiada ju wtedy tej siy odpornej, ktra
+zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrtu. Zamiast odgraniczy si do
+straszliwej siy atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mj, wydany na up
+szau, wpltywa si w ni coraz bardziej. Smutne skutki nie day dugo
+na siebie czeka. Wnet pojawiy si pierwsze podejrzane znaki, ktre
+napeniy nas przeraeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmienio si.
+Sza jego, euforia jego podniecenia przygasa. W ruchach i mimice jy
+si zdradza znaki zego sumienia. Zacz nas unika. Kry si dzie
+cay po ktach, w szafach, pod pierzyn. .Widziaem go nieraz, jak w
+zamyleniu oglda wasne rce, bada konsystencj skry, paznokci, na
+ktrych wystpowa zaczy czarne plamy, jak uski karakona. W dzie
+opiera si jeszcze ostatkami si, walczy, ale w nocy fascynacja
+uderzaa na potnymi arakami. Widziaem go pn noc, w wietle
+wiecy stojcej na pododze. Mj ojciec lea na ziemi nagi, popstrzony
+czarnymi plamami totemu, pokrelony liniami eber, fantastycznym
+rysunkiem przewiecajcej na zewntrz anatomii, lea na czworakach,
+optany fascynacj awersji, ktra go wcigaa w gb swych zawiych
+drg. Mj ojciec porusza si wieloczonkowym, skomplikowanym ruchem
+dziwnego rytuau, w ktrym ze zgroz poznaem imitacj ceremoniau
+karakoniego. Od tego czasu wyrzeklimy si ojca. Podobiestwo do
+karakona wystpowao z dniem kadym wyraniej--mj ojciec zamienia si
+w karakona. Zaczlimy si przyzwyczaja do tego. Widywalimy go coraz
+rzadziej, caymi tygodniami znika gdzie na swych karakonich drogach--
+przestalimy go odrnia, zla si w zupenoci z tym czarnym
+niesamowitym plemieniem. Kto mg powiedzie, czy y gdzie jeszcze w
+jakiej szparze podogi, czy przebiega nocami pokoje, zapltany w afery
+karakonie, czy te by moe midzy tymi martwymi owadami, ktre Adela co
+rana znaj-dowaa brzuchem do gry lece i najeone nogami i ktre ze
+wstrtem braa na mietniczk i wyrzucaa?--A jednak--powiedziaem
+zdetonowany--jestem pewny, e ten kondor to on.--Matka spojrzaa na
+mnie spod rzs:--Nie drcz mnie, drogi--mwiam ci ju przecie, e
+ojciec podruje jako komiwojaer po kraju--przecie wiesz, e czasem w
+nocy przyjeda do domu, aeby przed witem jeszcze dalej odjecha.
+
+WICHURA Tej dugiej i pustej zimy obrodzia ciemno w naszym miecie
+ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt dugo snad nie sprztano na
+strychach i w rupieciarniach, staczano garnki na garnkach i flaszki na
+flaszkach, pozwalano narasta bez koca pustym bateriom butelek. Tam, w
+tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychw i dachw ciemno
+zacza si wyradza i dziko fermentowa. Tam zaczy si te czarne
+sejmy garnkw, te wiecowania gadatliwe i puste, te bekotliwe
+flaszkowania, bulgoty butli i baniek. A pewnej nocy wezbray pod
+gontowymi przestworami falangi garnkw i flaszek i popyny wielkim
+stoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnite ze strychw,
+rozprzestrzeniay si jedne z drugich i wystrzelay czarnymi szpalerami,
+a przez przestronne ich echa przebiegay kawalkady tramw i belek,
+lansady drewnianych kozw, klkajcych na jodowe kolana, aeby
+wypadszy na wolno, napeni przestwory nocy galopem krokwi i
+zgiekiem patwi i bantw. Wtedy to wylay si te czarne rzeki, wdrwki
+beczek i konwi, i pyny przez noce. Czarne ich, poyskliwe, gwarne
+zbiegowiska oblegay miasto. Nocami mrowi si ten ciemny zgiek naczy
+i napiera jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujcych
+skopcw i bredzcych cebrw. Dudnic dnami, pitrzyy si wiadra, beczki
+i konwie, dynday si gliniane stgwie zdunw, stare kapeluchy i
+cylindry dandysw gramoliy si jedna na drugie, rosnc w niebo
+kolumnami, ktre si rozpaday. I wszystkie koatay niezgrabnie kokami
+drewnianych jzykw, mey nieudolnie w drewnianych gbach bekot kltw
+i obelg, blunic botem na caej przestrzeni nocy. A dobluniy si,
+dokly swego. Przywoane rechotem naczy, rozplotkowanym od brzegu do
+brzegu, nadeszy wreszcie karawany, nadcigny potne tabory wichru i
+stany nad noc. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstpowa
+zacz w potnych krgach ku miastu. I wybucha ciemno ogromn
+wzburzon wichur i szalaa przez trzy dni i trzy noce...--Nie
+pjdziesz dzi do szkoy--rzeka rano matka--jest straszna wichura na
+dworze.--W pokoju unosi si delikatny welon dymu, pachncy ywic. Piec
+wy i gwizda, jak gdyby uwizana w nim bya caa sfora psw czy
+demonw. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pkatym brzuchu, wykrzywia
+si kolorowym grymasem i fantastycznia wzdtymi policzkami. Pobiegem
+boso do okna. Niebo wydmuchane byo wzdu i wszerz wiatrami.
+Srebrzystobiae i przestronne, porysowane byo w linie si, natone do
+pknicia, w srogie bruzdy, jakby zastyge yy cyny i oowiu.
+Podzielone na pola energetyczne i drce od napi, pene byo utajonej
+dynamiki. Rysoway si w nim diagramy wichury, ktra sama niewidoczna i
+nieuchwytna, adowaa krajobraz potg. Nie widziao si jej. Poznawao
+si j po domach, po dachach, w ktre wjedaa jej furia. Jeden po
+drugim strychy zdaway si rosn i wybucha szalestwem, gdy wstpowaa
+w nie jej sia. Ogaacaa place, zostawiaa za sob na ulicach bia
+pustk, zamiataa cae poacie rynku do czysta. Ledwie tu i wdzie gi
+si pod ni i trzepota, uczepiony wga domu, samotny czowiek. Cay
+plac rynkowy zdawa si wybrzusza i lni pust ysin pod jej
+potnymi przelotami. Na niebie wydmucha wiatr zimne i martwe kolory,
+grynszpanowe, te i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego
+labiryntu. Dachy stay pod tymi niebami czarne i krzywe, pene
+niecierpliwoci i oczekiwania. Te, w ktre wstpi wicher, wstaway w
+natchnieniu, przerastay ssiednie domy i prorokoway pod rozwichrzonym
+niebem. Potem opaday i gasy nie mogc duej zatrzyma potnego tchu,
+ktry lecia dalej i napenia cay przestwr zgiekiem i przeraeniem.
+I znw inne domy wstaway z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i
+zwiastoway. Ogromne buki koo kocioa stay z wniesionymi rkami, jak
+wiadkowie wstrzsajcych objawie, i krzyczay, krzyczay. Dalej, za
+dachami rynku, widziaem dalekie mury ogniowe, nagie ciany szczytowe
+przedmiecia. Wspinay si jeden nad drugi i rosy, zesztywniae z
+przeraenia i osupiae. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwia je
+pnymi kolorami. Nie jedlimy tego dnia obiadu, bo ogie w kuchni
+wraca kbami dymu do izby. W pokojach byo zimno i pachniao wiatrem.
+Okoo drugiej po poudniu wybuch na przedmieciu poar i rozszerza si
+gwatownie. Matka z Adel zaczy pakowa pociel, futra i kosztownoci.
+Nadesza noc. Wicher wzmg si na sile i gwatownoci, rozrs si
+niepomiernie i obj cay przestwr. Ju teraz nie nawiedza domw i
+dachw, ale wybudowa nad miastem wielopitrowy, wielokrotny przestwr,
+czarny labirynt, rosncy w nieskoczonych kondygnacjach. Z tego
+labiryntu wystrzela caymi galeriami pokojw, wyprowadza piorunem
+skrzyda i trakty, toczy z hukiem dugie amfilady, a potem dawa si
+zapada tym wyimaginowanym pitrom, sklepieniom i kazamatom i wzbija
+si jeszcze wyej, ksztatujc sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.
+Pokj dra z lekka, obrazy na cianach brzczay. Szyby lniy si
+tustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiay wzdte i pene
+tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnielimy sobie, e ojca od rana nie
+widziano. Wczesnym rankiem, domylalimy si, musia uda si do sklepu,
+gdzie go zaskczya wichura, odcinajc mu powrt.--Cay dzie nic nie
+jad--biadaa matka. Starszy subiekt Teodor podj si wyprawi w noc i
+wichur, eby zanie mu posiek. Brat mj przyczy si do wyprawy.
+Okutani w wielkie niedwiedzie futra, obciyli kieszenie elazkami i
+modzierzami, balastem, ktry mia zapobiec porwaniu ich przez wichur.
+Ostronie otworzono drzwi prowadzce w noc. Zaledwie subiekt i brat mj
+z wzdtymi paszczami wkroczyli jedn nog w ciemno, noc ich pokna
+zaraz na progu domu. Wicher zmy momentalnie lad ich wyjcia. Nie wida
+byo przez okno nawet latarki, ktr ze sob zabrali. Pochonwszy ich,
+wicher na chwil przycich. Adela z matk prboway na nowo rozpali
+ogie pod kuchni. Zapaki gasy, przez drzwiczki dmuchao popioem i
+sadz. Stalimy pod drzwiami i nasuchiwali. W lamentach wichru daway
+si sysze wszelkie gosy, perswazje, nawoywania i gawdy. Zdawao si
+nam, e syszymy woanie o pomoc ojca zabkanego w wichurze, to znowu,
+e brat z Teodorem gwarz beztrosko pod drzwiami. Wraenie byo tak
+udzce, e Adela otworzya drzwi i w samej rzeczy ujrzaa Teodora i
+brata mego, wynurzajcych si z trudem z wichury, w ktrej tkwili po
+pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskajc z wysikiem drzwi za sob.
+Przez chwil musieli wesprze si o odrzwia, tak silnie szturmowa
+wicher do bramy. Wreszcie zasunli rygiel i wiatr pogna dalej.
+Opowiadali bezadnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasike wiatrem,
+pachniay teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w wietle; ich oczy,
+pene jeszcze nocy, broczyy ciemnoci za kadym uderzeniem powiek. Nie
+mogli doj do sklepu, zgubili drog i ledwo trafili z powrotem. Nie
+poznawali miasta, wszystkie ulice byy jak przestawione. Matka
+podejrzewaa, e kamali. W istocie caa ta scena sprawiaa wraenie,
+jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoci pod oknem, nie oddalajc si
+wcale. A moe naprawd nie byo ju miasta i rynku, a wicher i noc
+otaczay nasz dom tylko ciemnymi kulisami, penymi wycia, wistu i
+jkw. Moe nie byo wcale tych ogromnych i aosnych przestrzeni, ktre
+nam wicher sugerowa, moe nie byo wcale tych opakanych labiryntw,
+tych wielookiennych traktw i korytarzy, na ktrych gra wicher, jak na
+dugich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniao si w nas
+przekonanie, e caa ta burza bya tylko donkiszoteri nocn, imitujc
+na wskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczn bezdomno i
+sieroctwo wichury. Coraz czciej otwieray si teraz drzwi sieni i
+wpuszczay okutanego w opocze i szale gocia. Zziajany ssiad lub
+znajomy wywija si powoli z chustek, paszczy i wyrzuca z siebie
+zdyszanym gosem opowiadania, urywane bezadne sowa, ktre
+fantastycznie powikszay, kamliwie przesadzay bezmiar nocy.
+Siedzielimy wszyscy w jasno owietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym
+i czarnym, szerokim okapem komina prowadzio par stopni do drzwi
+strychu. Na tych schodkach siedzia starszy subiekt Teodor i
+nasuchiwa, jak strych gra od wichru. Sysza, jak w pauzach wichury
+miechy eber strychowych skaday si w fady i dach wiotcza i zwisa
+jak ogromne puca, z ktrych uciek oddech, to znowu nabiera tchu,
+nastawia si palisadami krokwi, rs jak sklepienia gotyckie,
+rozprzestrzenia si lasem belek, penym stokrotnego echa, i hucza jak
+pudo ogromnych basw. Ale potem zapominalimy o wichurze, Adela tuka
+cynamon w dwicznym modzierzu. Ciotka Perazja przysza w odwiedziny.
+Drobna, ruchliwa i pena zabiegliwoci, z koronk czarnego szala na
+gowie, zacza krzta si po kuchni, pomagajc Adeli. Adela oskubaa
+koguta. Ciotka Perazja zapalia pod okapem komina gar papierw i
+szerokie paty pomienia wzlatyway z nich w czarn czelu. Adela,
+trzymajc koguta za szyj, uniosa go nad pomie, aeby opali na nim
+reszt pierza. Kogut zatrzepota nagle w ogniu skrzydami, zapia i
+spon. Wtedy ciotka Perazja zacza si kci, kl i zorzeczy.
+Trzsc si ze zoci, wygraaa rkami Adeli i matce. Nie rozumiaem, o
+co jej chodzi, a ona zacietrzewiaa si coraz bardziej w gniewie i staa
+si jednym pkiem gestykulacji i zorzecze. Zdawao si, e w
+paroksyzmie zoci rozgestykuluje si na czci, e rozpadnie si,
+podzieli, rozbiegnie w sto pajkw, rozgazi si po pododze czarnym,
+migotliwym pkiem oszalaych karakonach biegw. Zamiast tego zacza
+raptownie male, kurczy si, wci roztrzsiona i rozsypujca si
+przeklestwami. Z naga podreptaa, zgarbiona i maa, w kt kuchni,
+gdzie leay drwa na opa i, klnc i kaszlc, zacza gorczkowo
+przebiera wrd dwicznych drewien, a znalaza dwie cienkie, te
+drzazgi. Pochwycia je latajcymi ze wzburzenia rkami, przymierzya do
+ng, po czym wspia si na nie, jak na szczuda, i zacza na tych
+tych kulach chodzi, stukocc po deskach, biega tam i z powrotem
+wzdu skonej linii podogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiega
+na awk jodow, kutykajc na dudnicych deskach, a stamtd na pk z
+talerzami, dwiczn, drewnian pk obiegajc ciany kuchni, i biega
+po niej, kolankujc na szczudowych kulach, by wreszcie gdzie w kcie,
+malejc coraz bardziej, sczernie, zwin si jak zwidy, spalony
+papier, zetli si w patek popiou, skruszy w proch i w nico.
+Stalimy wszyscy bezradni wobec tej szalejcej furii zoci, ktra sama
+siebie trawia i poeraa. Z ubolewaniem patrzylimy na smutny przebieg
+tego paroksyzmu i z pewn ulg wrcilimy do naszych zaj, gdy aosny
+ten proces dobieg swego naturalnego koca. Adela zadzwonia znowu
+modzierzem, tukc cynamon, matka cigna dalej przerwan rozmow, a
+subiekt Teodor, nasuchujc proroctw strychowych, stroi mieszne
+grymasy, podnosi wysoko brwi i mia si do siebie.
+
+NOC WIELKIEGO SEZONU Kady wie, e w szeregu zwykych, normalnych lat
+rodzi niekiedy zdziwaczay czas ze swego ona lata inne, lata osobliwe,
+lata wyrodne, ktrym--jak szsty, may palec u rki--wyrasta kdy
+trzynasty, faszywy miesic. Mwimy faszywy, gdy rzadko dochodzi on do
+penego rozwoju. Jak dzieci pno spodzone, pozostaje on w tyle ze
+wzrostem, miesic garbusek, odrol w poowie uwida i raczej domylna
+ni rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowcigliwo lata, jego
+rozpustna i pna ywotno. Bywa czasem, e sierpie minie, a stary
+gruby pie lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pdzi ze swego
+prchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jaowe i idiotyczne, dorzuca na
+dokadk, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni biae,
+zdziwione i niepotrzebne. Wyrastaj one, nieregularne i nierwne, nie
+wyksztacone i zronite z sob, jak palce potworkowatej rki,
+pczkujce i zwinite w fig. Inni porwnywaj te dni do apokryfw,
+wsunitych potajemnie midzy rozdziay wielkiej ksigi roku, do
+palimpsestw, skrycie wczonych pomidzy jej stronice, albo do tych
+biaych nie zadrukowanych kartek, na ktrych oczy, naczytane do syta i
+pene treci, broczy mog obrazami i gubi kolory na tych pustych
+stronicach, coraz bladziej i bladziej, aeby wypocz na ich nicoci,
+zanim wcignite zostan w labirynty nowych przygd i rozdziaw. Ach,
+ten stary, poky romans roku, ta wielka, rozpadajca si ksiga
+kalendarza! Ley ona sobie zapomniana gdzie w archiwach czasu, a tre
+jej ronie dalej midzy okadkami, pcznieje bez ustanku od gadulstwa
+miesicy, od szybkiego samordztwa blagi, od bajania i marze, ktre si
+w niej mno. Ach, i spisujc te nasze opowiadania, szeregujc te
+historie o moim ojcu na zuytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaj
+si tajnej nadziei, e wrosn one kiedy niepostrzeenie midzy zke
+kartki tej najwspanialszej, rozsypujcej si ksigi, e wejd w wielki
+szelest jej stronic, ktry je pochonie? To, o czym tu mwi bdziemy,
+dziao si tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako faszywym
+miesicu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki
+kalendarza. Ranki byy podwczas dziwnie cierpkie i orzewiajce. Po
+uspokojonym i chodniejszym tempie czasu, po nowym cakiem zapachu
+powietrza, po odmiennej konsystencji wiata pozna byo, e weszo si
+w inn seri dni, w now okolic Boego Roku. Gos dra pod tymi nowymi
+niebami dwicznie i wieo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,
+penym zapachu lakieru, farb, rzeczy zacztych i nie wyprbowanych. Z
+dziwnym wzruszeniem prbowao si nowego echa, napoczynao si je z
+ciekawoci, jak w chodny i trzewy poranek babk do kawy w przeddzie
+podry. Ojciec mj siedzia znowu w tylnym kontuarze sklepu, w maej,
+sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomrkowe registratury i
+uszczcej si bez koca warstwami papieru, listw i faktur. Z szelestu
+arkuszy, z nieskoczonego kartkowania papierw wyrastaa kratkowana i
+pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekadania plikw
+odnawiaa si w powietrzu z niezliczonych nagwkw firmowych apoteoza w
+formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeonego dymicymi
+kominami, otoczonego rzdami medali i ujtego w wywijasy i zakrty
+pompatycznych et i Comp. Tam siedzia ojciec, jak w ptaszarni, na
+wysokim stoku, a gobniki registratur szeleciy plikami papierw i
+wszystkie gniazda i dziuple pene byy wiergotu cyfr. Gb wielkiego
+sklepu ciemniaa i wzbogacaa si z dnia na dzie zapasami sukna,
+szewiotw, aksamitw i kortw. W ciemnych pkach, tych spichrzach i
+lamusach chodnej, pilniowej barwnoci, procentowaa stokrotnie ciemna,
+odstaa korowo rzeczy, mnoy si i syci potny kapita jesieni. Tam
+rs i ciemnia ten kapita i rozsiada si coraz szerzej na pkach,
+jak na galeriach jakiego wielkiego teatru, uzupeniajc si jeszcze i
+pomnaajc kadego rana nowymi adunkami towaru, ktry w skrzyniach i
+pakach wraz z rannym chodem wnosili na niedwiedzich barach stkajcy,
+brodaci tragarze w oparach wieoci jesiennej i wdki. Subiekci
+wyadowywali te nowe zapasy syccych bawatnych kolorw i wypeniali
+nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. By to
+rejestr olbrzymi wszelakich kolorw jesieni, uoony warstwami,
+usortowany odcieniami, idcy w d i w gr, jak po dwicznych
+schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczyna si u dou i
+prbowa jkliwie i niemiao altowych spezoci i ptonw,
+przechodzi potem do spowiaych popiow dali, do gobelinowych bkitw
+i rosnc ku grze coraz szerszymi akordami, dochodzi do ciemnych
+granatw, do indyga lasw dalekich i do pluszu parkw szumicych, aeby
+potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoci i sepie wej w
+szelestny cie widncych ogrodw i doj do ciemnego zapachu grzybw,
+do tchnienia prchna w gbiach nocy jesiennej i do guchego
+akompaniamentu najciemniejszych basw. Ojciec mj szed wzdu tych
+arsenaw sukiennej jesieni i uspokaja i ucisza te masy, ich
+wzbierajc moc, spokojn potg Pory. Chcia jak najduej utrzyma w
+caoci te rezerwy zamagazynowanej barwnoci. Ba si ama, wymienia
+na gotwk ten fundusz elazny jesieni. Ale wiedzia, czu, e przyjdzie
+czas i wicher jesienny, pustoszcy i ciepy wicher, powieje nad tymi
+szafami i wtedy puszcz one i nic nie zdoa powstrzyma ich wylewu, tych
+strumieni kolorowoci, ktrymi wybuchn na miasto cae. Przychodzia
+pora Wielkiego Sezonu. Oywiay si ulice. O szstej godzinie po
+poudniu miasto zakwitao gorczk, domy dostaway wypiekw, a ludzie
+wdrowali oywieni jakim wewntrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni
+jaskrawo, z oczyma byszczcymi jak odwitn, pikn i z febr. Na
+bocznych uliczkach, w cichych zaukach, uchodzcych ju w wieczorn
+dzielnic, miasto byo puste. Tylko dzieci bawiy si na placykach pod
+balkonami, bawiy si bez tchu, haaliwie i niedorzecznie. Przykaday
+mae pcherzyki do ust, aeby wydmucha je i naindyczy si nagle
+jaskrawo w wielkie, gulgocce, rozpluskane narole albo wykoguci si w
+gupi koguci mask, czerwon i piejc, w kolorowe jesienne maszkary
+fantastyczne i absurdalne. Zdawao si, e tak nadte i piejce wznios
+si w powietrze dugimi kolorowymi acuchami i jak jesienne klucze
+ptakw przeciga bd nad miastem--fantastyczne flotylle z bibuki i
+pogody jesiennej. Albo woziy si wrd krzykw na maych zgiekliwych
+wzkach, grajcych kolorowym turkotem kek, szprych i dyszli. Wzki
+zjeday naadowane ich krzykiem i staczay si w d ulicy a do nisko
+rozlanej, tej rzeczki wieczornej, gdzie rozpaday si na gruz
+krkw, kokw i patyczkw. I podczas gdy zabawy dzieci staway si
+coraz bardziej haaliwe i spltane, wypieki miasta ciemniay i
+zakwitay purpur, nagle wiat cay zaczyna widn i czernie i szybko
+wydziela si ze majaczliwy zmierzch, ktrym zaraay si wszystkie
+rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzya si ta zaraza zmierzchu wokoo,
+sza od rzeczy do rzeczy, a czego dotkna, to wnet butwiao, czerniao,
+rozpadao si w prchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym
+popochu i naraz dosiga ich ten trd, i wysypywa si ciemn wysypk
+na czole, i tracili twarze, ktre odpaday wielkimi, bezksztatnymi
+plamami, i szli dalej, ju bez rysw, bez oczu, gubic po drodze mask
+po masce, tak e zmierzch roi si od tych larw porzuconych, sypicych
+si za ich ucieczk. Potem zaczynao wszystko zarasta czarn,
+prchniejc kor, uszczc si wielkimi patami, chorymi strupami
+ciemnoci. A gdy w dole wszystko rozprzgo si i szo wniwecz w tej
+cichej zamieszce, w panice prdkiego rozkadu, w grze utrzymywa si i
+rs coraz wyej milczcy alarm zorzy, drgajcy wiergotem miliona
+cichych dzwonkw, wzbierajcych wzlotem miliona cichych skowronkw
+leccych razem w jedn wielk, srebrn nieskoczono. Potem bya ju
+nagle noc--wielka noc, rosnca jeszcze podmuchami wiatru, ktre j
+rozszerzay. W jej wielokrotnym labiryncie wyupane byy gniazda jasne:
+sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pene spitrzonego towaru i zgieku
+kupujcych. Przez jasne szyby tych latani mona byo ledzi zgiekliwy
+i peen dziwacznego ceremoniau obrzd zakupw jesiennych. Ta wielka,
+fadzista noc jesienna, rosnca cieniami, roszerzona wiatrami, krya w
+swych ciemnych fadach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym
+drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksw, kolonialnej
+pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudeek po cukrach,
+wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pene mydeek, wesoej
+tandety, zoconych bahostek, cynfolii, trbek, andrutw i kolorowych
+mitwek, byy stacjami lekkomylnoci, grzechotkami beztroski,
+rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozopotanej wiatrami
+nocy. Wielkie i ciemne tumy pyny w ciemnoci, w haaliwym
+zmieszaniu, w szurgocie tysicy ng, w gwarze tysicy ust--rojna,
+spltana wdrwka, cignca arteriami jesiennego miasta. Tak pyna ta
+rzeka, pena gwaru, ciemnych spojrze, chytrych ypni, pokawakowana
+rozmow, posiekana gawd, wielka miazga plotek, miechw i zgieku.
+Zdawao si, e to ruszyy tumami jesienne, suche makwki sypice
+makiem--gowygrzechotki, ludzie-koatki. Mj ojciec chodzi
+zdenerwowany i kolorowy od wypiekw, z byszczcymi oczyma, w jasno
+owietlonym sklepie, i nasuchiwa. Przez szyby wystawy i portalu
+dochodzi tu z daleka szum miasta, stumiony gwar pyncej ciby. Nad
+cisz sklepu pona jasno lampa naftowa, zwisajca z wielkiego
+sklepienia, i wypieraa najmniejszy lad cienia z wszystkich szpar i
+zakamarkw. Pusta, wielka podoga trzaskaa w ciszy i liczya w tym
+wietle wzdu i wszerz swe byszczce kwadraty, szachownic wielkich
+tafli, ktre rozmawiay ze sob w ciszy trzaskami, odpowiaday sobie to
+tu, to tam gonym pkniciem. Za to sukna leay ciche, bez gosu, w
+swej pilniowej puszystoci i podaway sobie wzdu cian spojrzenia za
+plecami ojca, wymieniay od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.
+Ojciec nasuchiwa. Jego ucho zdawao si w tej ciszy nocnej wydua i
+rozgazia poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujcy
+w mtach nocy. Nasuchiwa i sysza. Sysza z rosncym niepokojem
+daleki przypyw tumw, ktre nadcigay. Rozglda si z przeraeniem
+po pustym sklepie. Szuka subiektw. Ale ci ciemni i rudzi anioowie
+dokd odlecieli. Pozosta on sam tylko, w trwodze przed tuma-mi, ktre
+wnet miay zala cisz sklepu pldrujc haaliw rzesz i rozebra
+midzy siebie, rozlicytowa ca t bogat jesie, od lat zbieran w
+wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie byy te
+urodziwe cheruby, majce broni ciemnych, sukiennych szacw? Ojciec
+podejrzewa bolesn myl, e oto grzesz gdzie w gbi domu z crami
+ludzi. Stojc nieruchomy i peen troski, z byszczcymi oczyma w jasnej
+ciszy sklepu, czu wewntrznym suchem, co dziao si w gbi domu, w
+tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwiera si przed
+nim, izba za izb, komora za komor, jak dom z kart, i widzia gonitw
+subiektw za Adel przez wszystkie puste i jasno owietlone pokoje,
+schodami na d, schodami do gry, a wymkna si im i wpada do jasnej
+kuchni, gdzie zabarykadowaa si kuchennym kredensem. Tam staa
+zdyszana, byszczca i rozbawiona, trzepocca z umiechem wielkimi
+rzsami. Subiekci chichotali, przykucnici pode drzwiami. Okno kuchni
+otwarte byo na wielk, czarn noc, pen roje i spltania. Czarne,
+uchylone szyby pony refleksem dalekiej iluminacji. Byszczce garnki
+i butle stay nieruchomo dokoa i lniy w ciszy tust polew. Adela
+wychylaa ostronie przez okno sw kolorow, uszminkowan twarz z
+trzepoczcymi oczyma. Szukaa subiektw na ciemnym podwrzu, pewna ich
+zasadzki. I oto ujrzaa ich, jak wdrowali ostronie, gsiego, po wskim
+gzymsie podokiennym wzdu ciany pitra, czerwonej odblaskiem dalekiej
+iluminacji, i skradali si do okna. Ojciec krzykn z gniewu i rozpaczy,
+ale w tej chwili gwar gosw sta si cakiem bliski i nagle jasne okna
+sklepu zaludniy si bliskimi twarzami, wykrzywionymi miechem,
+rozgadanymi twarzami, ktre paszczyy nosy na lnicych szybach. Ojciec
+sta si purpurowy ze wzburzenia i wskoczy na lad. I kiedy tum
+szturmem zdobywa t twierdz i wkracza haaliw cib do sklepu,
+ojciec mj jednym skokiem wspi si na pki z suknem i, uwisy wysoko
+nad tumem, d z caej siy w wielki puzon z rogu i trbi na alarm.
+Ale sklepienie nie napenio si szumem aniow, pieszcych na pomoc, a
+zamiast tego kademu jkowi trby odpowiada wielki, rozemiany chr
+tumu.--Jakubie, handlowa! Jakubie, sprzedawa!--woali wszyscy, a
+woanie to, wci powtarzane, rytmizowao si w chrze i przechodzio
+powoli w melodi refrenu, piewan przez wszystkie garda. Wtedy mj
+ojciec da za wygran, zeskoczy z wysokiego gzymsu i ruszy z krzykiem
+ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z gow spcznia w pi
+purpurow, wbieg, jak walczcy prorok, na szace sukienne i j
+przeciwko nim szale. Wpiera si caym ciaem w potne bale weny i
+wywaa je z osady, podsuwa si pod ogromne postawy sukna i unosi je
+na lad z guchym omotem. Bale leciay rozwijajc si z opotem w
+powietrzu w ogromne chorgwie, pki wybuchay zewszd wybuchami
+draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojeszowej laski. Tak
+wyleway si zapasy szaf, wymiotoway gwatownie, pyny szerokimi
+rzekami. Wypywaa barwna tre pek, rosa, mnoya si i zalewaa
+wszystkie lady i stoy. ciany sklepu zniky pod potnymi formacjami
+tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami grskimi, pitrzcymi si w
+potnych masywach. Otwieray si szerokie doliny wrd zboczy grskich
+i wrd szerokiego patosu wyyn grzmiay linie kontynentw. Przestrze
+sklepu rozszerzya si w panoram jesiennego krajobrazu, pen jezior i
+dali, a na tle tej scenerii ojciec wdrowa wrd fad i dolin
+fantastycznego Kanaanu, wdrowa wielkimi krokami, z rkoma
+rozkrzyowanymi proroczo w chmurach, i ksztatowa kraj uderzeniami
+natchnienia. A u dou, u stp tego Synaju, wyrosego z gniewu ojca,
+gestykulowa lud, zorzeczy i czci Baala, i handlowa. Nabierali pene
+rce mikkich fad, drapowali si w kolorowe sukna, owijali si w
+zaimprowizowane domina i paszcze i gadali bezadnie a obficie. Mj
+ojciec wyrasta nagle nad tymi grupami kupczcych wyduonych gniewem, i
+gromi z wysoka bawochwalcw potnym sowem. Potem, ponoszony
+rozpacz, wspina si na wysokie galerie szaf, bieg obdnie po bantach
+pek, po dudnicych deskach ogooconych rusztowa, cigany przez obrazy
+bezwstydnej rozpusty, ktr przeczuwa za plecami w gbi domu. Subiekci
+dosigli wanie elaznego balkonu na wysokoci okna i wczepieni w
+balustrad, pochwycili wp Adel i wycignli j przez okno,
+trzepocc. oczyma i wlokc za sob smuke nogi w jedwabnych
+poczochach. Gdy ojciec mj, przeraony ohyd grzechu, wrasta gniewem
+swych gestw w groz krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawa si
+wyuzdanej wesooci. Jaka parodystyczna pasja, jaka zaraza miechu
+opanowaa t gawied. Jake mona byo da powagi od nich, od tego
+ludu koatek i dziadkw do orzechw! Jak mona byo da zrozumienia
+dla wielkich trosk ojca od tych mynkw, mielcych bezustannie kolorow
+miazg sw! Gusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w
+jedwabnych bekieszach maymi kupkami dookoa sfadowanych gr materii,
+rozstrzsajc gadatliwie wrd miechu zalety towaru. Ta czarna gieda
+roznosia na swych prdkich jzykach szlachetn substancj krajobrazu,
+rozdrabniaa j siekanin gadania i poykaa niemal. Gdzie indziej stay
+grupy ydw w kolorowych chaatach, w wielkich futrzanych kopakach
+przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mowie Wielkiego
+Zgromadzenia, dostojni i peni namaszczenia panowie, gadzcy dugie,
+pielgnowane brody i prowadzcy wstrzemiliwe i dyplomatyczne rozmowy.
+Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, ktre wymieniali
+by bysk umiechnitej ironii. Wrd tych grup przewija si pospolity
+lud, bezpostaciowy tum, gawied bez twarzy i indywidualnoci. Wypenia
+on niejako luki w krajobrazie, wyciela to dzwonkami i grzechotkami
+bezmylnego gadania. By to element bazeski, roztaczony tum
+poliszynelw i arlekinw, ktry--sam bez powanych intencyj handlowych
+- doprowadza do absurdu gdzieniegdzie nawizujce si tansakcje swymi
+bazeskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony baznowaniem, wesoy ten
+ludek rozprasza si w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubi
+si wrd skalnych zaomw i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim
+zapaday si te wesoki gdzie w szczeliny i fady terenu, jak dzieci
+zmczone zabaw po ktach i zakamarkach mieszkania w noc balow.
+Tymczasem ojcowie miasta, mowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali
+si w grupach penych powagi i godnoci i prowadzili ciche, gbokie
+dysputy. Rozszedszy si po caym, owym wielkim grzystym kraju,
+wdrowali po dwch, po trzech na dalekich i krtych drogach. Mae i
+ciemne ich sylwety zaludniay ca t pustynn wyyn, nad ktr zwiso
+cikie i ciemne niebo, sfadowane i chmurne, poorane w dugie
+rwnolege bruzdy, w srebrne i biae skiby, ukazujce w gbi coraz
+dalsze pokady swego uwarstwienia. wiato lampy stwarzao sztuczny
+dzie w owej krainie--dzie dziwny, dzie bez witu i wieczoru. Ojciec
+mj uspokaja si powoli. Gniew jego ukada si i zastyga w pokadach
+i warstwach krajobrazu. Siedzia teraz na galeriach wysokich pek i
+patrzy w jesienniejcy, rozlegy kraj. Widzia, jak na dalekich
+jeziorach odbywa si pow ryb. W malekich upinkach dek siedziao
+po dwch rybakw, zapuszczajc sieci w wod. Na brzegach chopcy
+dwigali na gowach kosze, pene trzepoccego si, srebrnego poowu.
+Wwczas to dostrzeg, jak grupy wdrowcw w oddali zadzieray gowy ku
+niebu, wskazujc co wzniesionymi rkami. I wnet zaroio si niebo jak
+kolorow wysypk, osypao si falujcymi plamami, ktre rosy,
+dojrzeway i wnet napeniy przestworze dziwnym ludem ptakw, krcych
+i koujcych w wielkich, krzyujcych si spiralach. Cae niebo
+wypenio si ich wzniosym lotem, opotem skrzyde, majestatycznymi
+liniami cichych buja. Niektre z nich jak ogromne bociany pyny
+nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydach, inne, podobne do
+kolorowych piropuszw, do barbarzyskich trofew, trzepotay ciko i
+niezgrabnie, aeby utrzyma si na falach ciepej aury; inne wreszcie,
+nieudolne konglomeraty skrzyde, potnych ng i oskubanych szyj,
+przypominay le wypchane spy i kondory, z ktrych wysypuj si
+trociny. Byy midzy nimi ptaki dwugowe, ptaki wieloskrzyde, byy te
+i kaleki, kulejce w powietrzu jednoskrzydym, niedonym lotem. Niebo
+stao si podobne do starego fresku, penego dziwolgw i fantastycznych
+zwierzt, ktre kryy, wymijay si i znw wracay w kolorowych
+elipsach. Mj ojciec podnis si na bantach, oblany nagym blaskiem,
+wycign rce, przyzywajc ptaki starym zaklciem. Pozna je, peen
+wzruszenia. Byo to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,
+ktr ongi Adela rozpdzia na wszystkie strony nieba. Wracao teraz,
+zwyrodniae i wybujae, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemi
+ptasie, zmarniae wewntrznie. Wystrzelone gupio wzrostem, wyogromnione
+niedorzecznie, byo wewntrz puste i bez ycia. Caa ywotno tych
+ptakw przesza w upierzenie, wybujaa w fantastyczno. Byo to jakby
+muzeum wycofanych rodzajw, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektre latay
+na wznak, miay cikie, niezgrabne dzioby, podobne do kdek i zamkw,
+obcione kolorowymi narolami, i byy lepe. Jake wzruszy ojca ten
+powrt niespodziany, jake zdumiewa si nad instynktem ptasim, nad tym
+przywizaniem do Mistrza, ktre wygnany w rd piastowa jak legend w
+duszy, aeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed
+wyganiciem plemienia pocign z powrotem w pradawn ojczyzn. Ale te
+papierowe, lepe ptaki nie mogy ju pozna ojca. Na darmo woa na nie
+dawnym zaklciem, zapomnian mow ptasi, nie syszay go i nie
+widziay. Nagle zagwizday kamienie w powietrzu. To wesoki, gupie i
+bezmylne plemi, jy celowa pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na
+darmo ojciec ostrzega, na darmo grozi zaklinajcymi gestami, nie
+dosyszano go, nie dostrzeono. I ptaki spaday. Ugodzone pociskiem,
+obwisay ciko i widy ju w powietrzu. Nim doleciay do ziemi, byy
+ju bezforemn kup pierza. W mgnieniu oka pokrya si wyyna t dziwn,
+fantastyczn padlin. Zanim ojciec dobieg do miejsca rzezi, cay ten
+wietny rd ptasi ju lea martwy, rozcignity na skaach. Teraz
+dopiero, z bliska, mg ojciec obserwowa ca lichot tej zuboaej
+generacji, ca mieszno jej tandetnej anatomii. Byy to ogromne
+wiechcie pir, wypchane byle jak starym cierwem. U wielu nie mona byo
+wyrni gowy, gdy pakowata ta cz ciaa nie nosia adnych znamion
+duszy. Niektre pokryte byy kudat, zlepion sierci, jak ubry, i
+mierdziay wstrtnie. Inne przypominay garbate, yse, zdeche
+wielbdy. Inne wreszcie byy najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,
+puste w rodku, a wietnie kolorowe na zewntrz. Niektre okazyway si
+z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi
+wachlarzami, w ktre niepojtym sposobem tchnito jaki pozr ycia.
+Widziaem smutny powrt mego ojca. Sztuczny dzie zabarwia si ju
+powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszaym sklepie najwysze
+pki syciy si barwami rannego nieba. Wrd fragmentw zgasego
+pejzau, wrd zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widzia
+wstajcych ze snu subiektw. Podnosili si spomidzy bali sukna i
+ziewali do soca. W kuchni, na pitrze, Adela, ciepa od snu i ze
+zmierzwionymi wosami, mea kaw na mynku, przyciskajc go do biaej
+piersi, od ktrej ziarna nabieray blasku i gorca. Kot my si w
+
+
+
+
+
+End of the Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz
+
+*** END OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
+
+This file should be named sklep10.txt or sklep10.zip
+Corrected EDITIONS of our eBooks get a new NUMBER, sklep11.txt
+VERSIONS based on separate sources get new LETTER, sklep10a.txt
+
+Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by
+Polska Biblioteka Internetowa
+
+Project Gutenberg eBooks are often created from several printed
+editions, all of which are confirmed as Public Domain in the US
+unless a copyright notice is included. Thus, we usually do not
+keep eBooks in compliance with any particular paper edition.
+
+We are now trying to release all our eBooks one year in advance
+of the official release dates, leaving time for better editing.
+Please be encouraged to tell us about any error or corrections,
+even years after the official publication date.
+
+Please note neither this listing nor its contents are final til
+midnight of the last day of the month of any such announcement.
+The official release date of all Project Gutenberg eBooks is at
+Midnight, Central Time, of the last day of the stated month. A
+preliminary version may often be posted for suggestion, comment
+and editing by those who wish to do so.
+
+Most people start at our Web sites at:
+http://gutenberg.net or
+http://promo.net/pg
+
+These Web sites include award-winning information about Project
+Gutenberg, including how to donate, how to help produce our new
+eBooks, and how to subscribe to our email newsletter (free!).
+
+
+Those of you who want to download any eBook before announcement
+can get to them as follows, and just download by date. This is
+also a good way to get them instantly upon announcement, as the
+indexes our cataloguers produce obviously take a while after an
+announcement goes out in the Project Gutenberg Newsletter.
+
+http://www.ibiblio.org/gutenberg/etext03 or
+ftp://ftp.ibiblio.org/pub/docs/books/gutenberg/etext03
+
+Or /etext02, 01, 00, 99, 98, 97, 96, 95, 94, 93, 92, 92, 91 or 90
+
+Just search by the first five letters of the filename you want,
+as it appears in our Newsletters.
+
+
+Information about Project Gutenberg (one page)
+
+We produce about two million dollars for each hour we work. The
+time it takes us, a rather conservative estimate, is fifty hours
+to get any eBook selected, entered, proofread, edited, copyright
+searched and analyzed, the copyright letters written, etc. Our
+projected audience is one hundred million readers. If the value
+per text is nominally estimated at one dollar then we produce $2
+million dollars per hour in 2002 as we release over 100 new text
+files per month: 1240 more eBooks in 2001 for a total of 4000+
+We are already on our way to trying for 2000 more eBooks in 2002
+If they reach just 1-2% of the world's population then the total
+will reach over half a trillion eBooks given away by year's end.
+
+The Goal of Project Gutenberg is to Give Away 1 Trillion eBooks!
+This is ten thousand titles each to one hundred million readers,
+which is only about 4% of the present number of computer users.
+
+Here is the briefest record of our progress (* means estimated):
+
+eBooks Year Month
+
+ 1 1971 July
+ 10 1991 January
+ 100 1994 January
+ 1000 1997 August
+ 1500 1998 October
+ 2000 1999 December
+ 2500 2000 December
+ 3000 2001 November
+ 4000 2001 October/November
+ 6000 2002 December*
+ 9000 2003 November*
+10000 2004 January*
+
+
+The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been created
+to secure a future for Project Gutenberg into the next millennium.
+
+We need your donations more than ever!
+
+As of February, 2002, contributions are being solicited from people
+and organizations in: Alabama, Alaska, Arkansas, Connecticut,
+Delaware, District of Columbia, Florida, Georgia, Hawaii, Illinois,
+Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Louisiana, Maine, Massachusetts,
+Michigan, Mississippi, Missouri, Montana, Nebraska, Nevada, New
+Hampshire, New Jersey, New Mexico, New York, North Carolina, Ohio,
+Oklahoma, Oregon, Pennsylvania, Rhode Island, South Carolina, South
+Dakota, Tennessee, Texas, Utah, Vermont, Virginia, Washington, West
+Virginia, Wisconsin, and Wyoming.
+
+We have filed in all 50 states now, but these are the only ones
+that have responded.
+
+As the requirements for other states are met, additions to this list
+will be made and fund raising will begin in the additional states.
+Please feel free to ask to check the status of your state.
+
+In answer to various questions we have received on this:
+
+We are constantly working on finishing the paperwork to legally
+request donations in all 50 states. If your state is not listed and
+you would like to know if we have added it since the list you have,
+just ask.
+
+While we cannot solicit donations from people in states where we are
+not yet registered, we know of no prohibition against accepting
+donations from donors in these states who approach us with an offer to
+donate.
+
+International donations are accepted, but we don't know ANYTHING about
+how to make them tax-deductible, or even if they CAN be made
+deductible, and don't have the staff to handle it even if there are
+ways.
+
+Donations by check or money order may be sent to:
+
+Project Gutenberg Literary Archive Foundation
+PMB 113
+1739 University Ave.
+Oxford, MS 38655-4109
+
+Contact us if you want to arrange for a wire transfer or payment
+method other than by check or money order.
+
+The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been approved by
+the US Internal Revenue Service as a 501(c)(3) organization with EIN
+[Employee Identification Number] 64-622154. Donations are
+tax-deductible to the maximum extent permitted by law. As fund-raising
+requirements for other states are met, additions to this list will be
+made and fund-raising will begin in the additional states.
+
+We need your donations more than ever!
+
+You can get up to date donation information online at:
+
+http://www.gutenberg.net/donation.html
+
+
+***
+
+If you can't reach Project Gutenberg,
+you can always email directly to:
+
+Michael S. Hart <hart@pobox.com>
+
+Prof. Hart will answer or forward your message.
+
+We would prefer to send you information by email.
+
+
+**The Legal Small Print**
+
+
+(Three Pages)
+
+***START**THE SMALL PRINT!**FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS**START***
+Why is this "Small Print!" statement here? You know: lawyers.
+They tell us you might sue us if there is something wrong with
+your copy of this eBook, even if you got it for free from
+someone other than us, and even if what's wrong is not our
+fault. So, among other things, this "Small Print!" statement
+disclaims most of our liability to you. It also tells you how
+you may distribute copies of this eBook if you want to.
+
+*BEFORE!* YOU USE OR READ THIS EBOOK
+By using or reading any part of this PROJECT GUTENBERG-tm
+eBook, you indicate that you understand, agree to and accept
+this "Small Print!" statement. If you do not, you can receive
+a refund of the money (if any) you paid for this eBook by
+sending a request within 30 days of receiving it to the person
+you got it from. If you received this eBook on a physical
+medium (such as a disk), you must return it with your request.
+
+ABOUT PROJECT GUTENBERG-TM EBOOKS
+This PROJECT GUTENBERG-tm eBook, like most PROJECT GUTENBERG-tm eBooks,
+is a "public domain" work distributed by Professor Michael S. Hart
+through the Project Gutenberg Association (the "Project").
+Among other things, this means that no one owns a United States copyright
+on or for this work, so the Project (and you!) can copy and
+distribute it in the United States without permission and
+without paying copyright royalties. Special rules, set forth
+below, apply if you wish to copy and distribute this eBook
+under the "PROJECT GUTENBERG" trademark.
+
+Please do not use the "PROJECT GUTENBERG" trademark to market
+any commercial products without permission.
+
+To create these eBooks, the Project expends considerable
+efforts to identify, transcribe and proofread public domain
+works. Despite these efforts, the Project's eBooks and any
+medium they may be on may contain "Defects". Among other
+things, Defects may take the form of incomplete, inaccurate or
+corrupt data, transcription errors, a copyright or other
+intellectual property infringement, a defective or damaged
+disk or other eBook medium, a computer virus, or computer
+codes that damage or cannot be read by your equipment.
+
+LIMITED WARRANTY; DISCLAIMER OF DAMAGES
+But for the "Right of Replacement or Refund" described below,
+[1] Michael Hart and the Foundation (and any other party you may
+receive this eBook from as a PROJECT GUTENBERG-tm eBook) disclaims
+all liability to you for damages, costs and expenses, including
+legal fees, and [2] YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE OR
+UNDER STRICT LIABILITY, OR FOR BREACH OF WARRANTY OR CONTRACT,
+INCLUDING BUT NOT LIMITED TO INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE
+OR INCIDENTAL DAMAGES, EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE
+POSSIBILITY OF SUCH DAMAGES.
+
+If you discover a Defect in this eBook within 90 days of
+receiving it, you can receive a refund of the money (if any)
+you paid for it by sending an explanatory note within that
+time to the person you received it from. If you received it
+on a physical medium, you must return it with your note, and
+such person may choose to alternatively give you a replacement
+copy. If you received it electronically, such person may
+choose to alternatively give you a second opportunity to
+receive it electronically.
+
+THIS EBOOK IS OTHERWISE PROVIDED TO YOU "AS-IS". NO OTHER
+WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, ARE MADE TO YOU AS
+TO THE EBOOK OR ANY MEDIUM IT MAY BE ON, INCLUDING BUT NOT
+LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR A
+PARTICULAR PURPOSE.
+
+Some states do not allow disclaimers of implied warranties or
+the exclusion or limitation of consequential damages, so the
+above disclaimers and exclusions may not apply to you, and you
+may have other legal rights.
+
+INDEMNITY
+You will indemnify and hold Michael Hart, the Foundation,
+and its trustees and agents, and any volunteers associated
+with the production and distribution of Project Gutenberg-tm
+texts harmless, from all liability, cost and expense, including
+legal fees, that arise directly or indirectly from any of the
+following that you do or cause: [1] distribution of this eBook,
+[2] alteration, modification, or addition to the eBook,
+or [3] any Defect.
+
+DISTRIBUTION UNDER "PROJECT GUTENBERG-tm"
+You may distribute copies of this eBook electronically, or by
+disk, book or any other medium if you either delete this
+"Small Print!" and all other references to Project Gutenberg,
+or:
+
+[1] Only give exact copies of it. Among other things, this
+ requires that you do not remove, alter or modify the
+ eBook or this "small print!" statement. You may however,
+ if you wish, distribute this eBook in machine readable
+ binary, compressed, mark-up, or proprietary form,
+ including any form resulting from conversion by word
+ processing or hypertext software, but only so long as
+ *EITHER*:
+
+ [*] The eBook, when displayed, is clearly readable, and
+ does *not* contain characters other than those
+ intended by the author of the work, although tilde
+ (~), asterisk (*) and underline (_) characters may
+ be used to convey punctuation intended by the
+ author, and additional characters may be used to
+ indicate hypertext links; OR
+
+ [*] The eBook may be readily converted by the reader at
+ no expense into plain ASCII, EBCDIC or equivalent
+ form by the program that displays the eBook (as is
+ the case, for instance, with most word processors);
+ OR
+
+ [*] You provide, or agree to also provide on request at
+ no additional cost, fee or expense, a copy of the
+ eBook in its original plain ASCII form (or in EBCDIC
+ or other equivalent proprietary form).
+
+[2] Honor the eBook refund and replacement provisions of this
+ "Small Print!" statement.
+
+[3] Pay a trademark license fee to the Foundation of 20% of the
+ gross profits you derive calculated using the method you
+ already use to calculate your applicable taxes. If you
+ don't derive profits, no royalty is due. Royalties are
+ payable to "Project Gutenberg Literary Archive Foundation"
+ the 60 days following each date you prepare (or were
+ legally required to prepare) your annual (or equivalent
+ periodic) tax return. Please contact us beforehand to
+ let us know your plans and to work out the details.
+
+WHAT IF YOU *WANT* TO SEND MONEY EVEN IF YOU DON'T HAVE TO?
+Project Gutenberg is dedicated to increasing the number of
+public domain and licensed works that can be freely distributed
+in machine readable form.
+
+The Project gratefully accepts contributions of money, time,
+public domain materials, or royalty free copyright licenses.
+Money should be paid to the:
+"Project Gutenberg Literary Archive Foundation."
+
+If you are interested in contributing scanning equipment or
+software or other items, please contact Michael Hart at:
+hart@pobox.com
+
+[Portions of this eBook's header and trailer may be reprinted only
+when distributed free of all fees. Copyright (C) 2001, 2002 by
+Michael S. Hart. Project Gutenberg is a TradeMark and may not be
+used in any sales of Project Gutenberg eBooks or other materials be
+they hardware or software or any other related product without
+express permission.]
+
+*END THE SMALL PRINT! FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS*Ver.02/11/02*END*
+
diff --git a/old/sklep10.zip b/old/sklep10.zip
new file mode 100644
index 0000000..f8cff08
--- /dev/null
+++ b/old/sklep10.zip
Binary files differ